Każdy gra, jak chce. A my musimy być zespołem - rozmowa z Łukaszem Pacochą, rzucającym AZS Radex Szczecin

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

W Inowrocławiu Łukasz Pacocha zagrał po raz szósty. Indywidualnie najlepiej, zdobył 36 punktów, najwięcej od 2006 roku. Wcześniej miał 21, 9, 13, 6 i 8. Ale jego zespoły: Resovia Rzeszów, Sokół Łańcut i AZS Radex Szczecin z nim w składzie, w tym mieście zawsze przegrywały.

W tym artykule dowiesz się o:

Mateusz Stępień: Pana 36 punktów, najwięcej w tej hali w karierze, to marne pocieszenie wobec kolejnej porażki AZS na wyjeździe.

Łukasz Pacocha: Znów przegraliśmy w taki sposób, jak w kilku poprzednich kolejkach. Nie potrafimy dobrze grać w końcówkach spotkań. Teraz też tak było, bo na 30 sek. przed zakończeniem prowadziliśmy dwoma punktami i mieliśmy piłkę.

W następnej akcji do dogrywki doprowadził Dawid Witos. W niej, na pół sekundy przed końcem, piłka była w pana rękach.

- Po pierwszym trafionym, drugi rzut wolny chybiłem umyślnie, licząc na zbiórkę i szybką dobitkę któregoś z kolegów. Taki był plan. Szkoda, że nic z niego nie wyszło. Ale tą akcją tylko się ratowaliśmy, bo nie było wtedy innego wyjścia. Losy meczu rozstrzygnęły się zdecydowanie wcześniej.

Na przykład w pierwszej połowie, którą przegraliście różnicą 18 punktów. Czyżby brak koncentracji już od początku?

- Rzeczywiście coś jest w naszych głowach. Nie realizujemy tego, co na przedmeczowej odprawie nakreślił nam trener. Każdy gra, jak chce. Nie jesteśmy wtedy zespołem. A tak nie może być. Zwykle już w pierwszej kwarcie tracimy dużo punktów do przeciwnika. Wszystko zmienia się po przerwie. Wychodzimy na parkiet i gramy tak, jakbyśmy byli inną drużyną.

Jednak były mecze, kiedy tego zwycięstwa na wyjeździe, byliście bardzo blisko. Pech?

- Być może w jakimś stopniu. Ale rzeczywiście, faktem jest, że w Toruniu przegraliśmy dwoma punktami, w Siedlcach jednym, teraz, w Inowrocławiu ponownie dwoma i to po dogrywce.

Jaki wpływ na wasze wyniki i miejsce w tabeli, mają się nieobecności Jerzego Koszuty, Macieja Majcherka i Karola Pytysia?

- Bardzo duży. Jak dla mnie Jurek Koszuta, to 50 proc. naszego zespołu. I mówię to w kontekście defensywy i ataku. Wszyscy wiemy, jakie są jego atuty: dobra gra w obronie, twarda pod tablicami. Posiada dobry rzut, zresztą może grać, jako rzucający i skrzydłowy. Pozostaje nam czekać aż wyzdrowieje.

Był to kolejny, przegrany przez pańską drużynę mecz w Inowrocławiu. Nie ma pan szczęścia do tej hali.

- Jakoś nie mogę znaleźć recepty na Sportino, kiedy gra u siebie. Ale w sobotę już myślałem, że wygramy. Było blisko. Inowrocławianie mają jednak bardzo dobrych zawodników i trenera. A to, że są obecnie w ogonie tabeli, nie oznacza, że są słabym zespołem. Podobnie jak nam wyjazdach, Sportino też czegoś brakuje.

Maciej Raczyński powiedział mi, że stać was na zamieszanie w fazie play-off. Co pan na to?

- Ostatnie sezony pokazały, że do ekstraklasy można wejść nawet z siódmego miejsca, co udało się Stali Stalowa Wola. To czemu i my nie moglibyśmy, jak pan to ujął, tam zamieszać. Spokojnie, play-offy rządzą się swoimi prawami. Będziemy jeszcze silniejsi, gdy do gry powrócą zawodnicy, którzy obecni pauzują ze względu na kontuzje.

W grudniu macie cztery mecze na wyjeździe. Jeden już za wami - 74:76 ze Sportino. Podobno chcecie pokazać, że nie jesteście zespołem tylko własnego parkietu?

- Tak, bo jak wspomniałem, były już spotkania, w których nie byliśmy dużo gorsi od przeciwnika, a jednak to on wygrywał. Trzeba tę passę kiedyś przerwać. Może w kolejnym spotkaniu? Derby ze Spójnią, to dodatkowa mobilizacja dla nas wszystkich. Każdy da z siebie 120 proc.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)