Zawsze czegoś brakuje - rozmowa z Tomaszem Celejem, koszykarzem Olimp Startu Lublin

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Beniaminek w play-out rozprawił się z Sudetami Jelenia Góra i zrealizował cel minimum. Mimo to koszykarze Olimp Startu mogą czuć niedosyt, gdyż byli bliscy dostania się do czołowej ósemki i rywalizowania o awans do Tauron Basket Ligi. Na łamach portalu SportoweFakty.pl lider lubelskiej drużyny przyznaje, że sporo zależało od jego dyspozycji.

Paweł Patyra: Kiedy opadły emocje związane z utrzymaniem w I lidze miał pan myśli, że to jednak nie wszystko na co było stać Start?

Tomasz Celej: Wystarczyło, że wygralibyśmy o dwa mecze więcej i bylibyśmy w ósemce i nie wiadomo co dzisiaj by się działo, może dalej byśmy grali. Wiadomo, że zawsze dąży się do tego, aby było lepiej. Trochę wpłynęły na nas kontuzje, ale przeżywała to każda drużyna. Zawsze jest fajnie, jak przez cały sezon nic się nie wydarzy i wszyscy są zdrowi, jednak na początku dwóch młodzieżowców było kontuzjowanych. Później wypadł Michał Sikora, kiedy grał bardzo dobrze i byliśmy na fali. To była duża strata. Jak to w życiu, zawsze czegoś brakuje. Niewątpliwie, przyjemniej byłoby walczyć o ósme miejsce i nawet przegrać, niż to co się wydarzyło, że walczyliśmy, biliśmy się i nawet przegraliśmy pierwszy mecz. Wszyscy ci, którzy są przeciwko zaczęli gadać - przegraliśmy i spadniemy. Myślę, że to było niepotrzebne. Ta pierwsza porażka na pewno była mobilizująca, bo w następnych dwóch meczach pokazaliśmy, że możemy grać dobrze. Na pewno przyjemniej byłoby zakończyć na ósmym miejscu, niż na dziewiątym.

W całym sezonie przegraliście cztery mecze różnicą trzech lub mniej punktów. To pokazuje, jak niewiele zabrakło.

- Właśnie. Przegraliśmy głupie mecze z Prokomem, Politechniką Warszawa, Siarką Tarnobrzeg. To właśnie bolało, bo później zabrakło tych zwycięstw. Gdybyśmy wygrali te mecze to bylibyśmy nie na dziewiątym, tylko na szóstym miejscu i w ogóle byłoby bardzo przyjemnie i wesoło. No ale cóż, stało się inaczej. Taki jest sport.

Na początku bieżącego roku zanotowaliście dziewięć kolejnych wygranych, a później przyszedł mały kryzys w zespole. To był decydujący moment, że nie dostaliście się do play-off?

- No, tak. Zaczęło brakować tlenu. Inne zespoły wiedziały, że rzucę te 20 punktów. Swoją średnią rzucałem prawie w każdym meczu - raz było lepiej, a raz gorzej. Wiedzieli też, że jeśli mnie umęczą, to mają większe szanse. Tak to wyglądało. Jest passa wygranych meczów i później musi przyjść kryzys.

Tomasz Celej w akcji.

Był pan najlepszym rzucającym zawodnikiem I ligi ze średnią 20,5 punktu na mecz. Może być pan zadowolony?

- Jak by nie patrzeć, rzucaliśmy średnio około 70 punktów. To jest prawie jedna trzecia punktów zespołu. Wszyscy wiedzieli - niech inni rzucą, a tylko Celej nie rzuci i ich mamy. Wiadomo, że innym zawodnikom zdarzały się mecze po 4-5 punktów a czasami rzucali 20. Nie było tej systematyczności.

Pański rekord sezonu to 31 punktów w Katowicach, kiedy wygraliście 69:66. To był dla pana najlepszy mecz?

- Nie wiem czy najlepszy, powiem szczerze, że nie pamiętam. Niewątpliwie była to bardzo istotna zdobycz punktowa. Wygraliśmy mecz trzema punktami, a ja rzuciłem dużo. Gdybym nie trafił paru trójek - a trafiłem wtedy chyba z sześć - to mogłaby być kiszka, bo przegralibyśmy z ostatnią drużyną.

Były jednak też takie mecze, kiedy nie udało się panu zdobyć nawet 10 punktów...

- To na pewno były dwa mecze z Łodzią. W jednym byłem zmęczony podróżą, ale też zabrakło Michała (Sikory - przyp. red.). Były też niby te pseudokonflikty na łamach gazet z panem Jagodą. Taki jest sport, jak to się mówi - niektóre zespoły "nie leżą". A to, żeby rzucać dużo punktów... Ja całe życie podkreślałem, że to nie jest tylko mój sukces i nie ja jestem jakiś bardzo dobry, tylko na to musi pracować cały zespół. To muszą być dobre zasłony, podania w tempo, wyprowadzenie strzelca w drużynie na pozycje, a w meczach z Łodzią tego zabrakło. Samemu jest ciężko coś ugrać - jeden przeciwko pięciu to nie ma mowy. Zawsze śmieję się, że Michaelem Jordanem nie jestem. Coś tam umiem, mam jakiś staż, ale tak czy inaczej musi zapracować zespół. Ja tylko na sam koniec muszę wybiec i albo spenetrować, albo rzucić, ale jest jeszcze wiele innych czynników, żebym miał pół metra czy metr czystej pozycji na to, aby przymierzyć i rzucić.

W sezonie zasadniczym nie wygraliście właściwie z całą czołówką. Oprócz ŁKS-u po dwie porażki zanotowaliście z Intermarche Zastalem Zielona Góra, MKS Dąbrowa Górnicza czy Siarką Tarnobrzeg.

- Z Siarką zabrakło niewiele, Dąbrowa też przełamała nas w pewnym momencie. Nie wiem, jak to powiedzieć... Może byliśmy za słabi na czołówkę. Zabrakło zdrowia i szczęścia.

Odskocznią od trudów sezonu był dla pana udział w konkursie rzutów za trzy w ramach Meczu Gwiazd PLK. Miło wspomina pan tę imprezę?

- Uważam, że fajnie, bardzo ładnie wyszła ta impreza. Do tej pory nie było takiego Meczu Gwiazd w Polsce. Zawsze Andrzej (Pluta - przyp. red.) wygrywa wszystkie te konkursy "trójek". Gdyby czasu było trochę więcej, to pewnie Andrzej miałby lepszą skuteczność, ale może i ja. Powiem szczerze, że nigdy nie rzucałem i nie wiedziałem, jak szybko trzeba to robić, żeby oddać wszystkie rzuty w 70 sekund. Widziałem, że Wołoszyn się nie zmieścił i może dlatego te dwie pierwsze pozycje rzucałem szybciej i nerwowo. Na nich miałem słabą skuteczność. Była niewątpliwie miła zabawa, super impreza.

Widzi się pan w Starcie w następnym sezonie? Czy może już podpytują kluby z Tauron Basket Ligi?

- Uczciwie przyznam, że z nikim nie rozmawiam. Czas pokaże, co się wydarzy... Nie będę szukał dziury w całym i zostanę w domu. Mam nadzieję, że klub finansowo będzie stabilny, dopnie budżet i będzie wszystko OK.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)