Euro 2016 to impreza dużych miast. Francja żyje w rytmie Wielkiej Pętli

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / KIM LUDBROOK /
PAP / KIM LUDBROOK /
zdjęcie autora artykułu

Francja, poza wielkimi miastami, nie pasjonuje się futbolowymi mistrzostwami. Na prowincji króluje Tour de France. Wielką Pętlę co roku na żywo ogląda kilkanaście milionów widzów. Euro 2016 nawet się do tej liczby nie zbliży.

Arpajon-sur-Cere ma dziś swoje święto. Ulice maleńkiej miejscowości są zatłoczone jak nigdy. Miejsca do parkowania szukamy kilkanaście minut, udaje się dopiero w bocznej uliczce na chodniku.

Wcześniej drogę przecina nam procesja starszych pań na wózkach. Ustępujemy. Słyszymy tylko ciche: "Merci! Bonjour!". I już ich nie ma. Dzień wcześniej wycinały z kolorowej bibuły sylwetki koszulek. Zielona, żółta. Nawet biała w czerwone grochy. Teraz wiszą w oknach Domu Opieki. A nad drzwiami napis: "Bienvenue!". Wszyscy świętują. I wszyscy witają kolarzy. Po raz pierwszy w historii etap Tour de France startuje właśnie tu, w Arpajon-sur-Cere.

Ten, kto nie był w lipcu na francuskiej prowincji, nigdy nie zrozumie, czym dla kibiców jest La Grande Boucle (Wielka Pętla). Narodowy wyścig to wydarzenie wykraczające poza sport. Przesiąknięte francuską kulturą i pejzażem. Majestatem Pirenejów, urokiem Bretanii, smakiem Bordeaux. To przekazywana z pokolenia na pokolenie tradycja. Wspólne celebrowanie kolejnego sezonu ulubionego serialu.

Jest czwartek, zwykły dzień pracy. A w miejscu, które odwiedza wyścig, czas zastyga w miejscu. Zamknięte sklepy, wyludnione deptaki. A przy trasie tłumy. Stateczni seniorzy na ogrodowych krzesłach, obok rozbiegane dzieci. Na gankach, na balkonach. Często przy stojących na poboczu stołach zastawionych suto, niczym do niedzielnego obiadu.

ZOBACZ WIDEO Tour de Pologne: Gliczarów najtrudniejszym wyzwaniem (źródło: TVP)

{"id":"","title":""}

Wszyscy machają. To machanie mówi o nich nic i prawie wszystko. Machają dłońmi, flagami, zerwaną naprędce gałęzią. W kierunku kolarzy, w kierunku samochodów. Do nich, do siebie, z zadowoleniem, z dumą. Bo Tour de France to także ich święto. To święto każdego Francuza. Sportowy festyn, w którym widz jest zarówno obserwatorem, jak i uczestnikiem. Współtworzy widowisko, choć zawodników widzi tylko przez pięć sekund.

Ładnie pisał o tym Ludwik Stomma: - Oni już byli na wysokości kościoła w Mery i zjeżdżając w prawo, ku Marnie, zniknęli z naszych oczu. Pięć parszywych sekund? Być może. Czuliśmy jednak wszyscy, że było to pięć sekund historycznych i możemy wnukom powiedzieć: "Byliśmy tam", z czego czerpały dumę wiarusy spod Valmy, a później Austerlitz. Przesada? I oczywista, i gruba, i paradoks wyłącznie.

Kolarstwo z pozoru jest sportem nudnym i nieatrakcyjnym. Rozciągnięta do kilku godzin jazda na rowerze, w zwroty akcji przybierająca zazwyczaj dopiero na ostatnich kilometrach etapu. A jednak we Francji przyciąga miliony. Organizuje życie całego kraju. Jest tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie. I chyba obok boksu sportem najbardziej mitotwórczym.

Podróżując z Bordeaux do Arpajon-sur-Cere ślady świadczące o odbywaniu się we Francji piłkarskich mistrzostw Europy widzieliśmy tylko na lotnisku. Powitanie i charakterystyczne bannery z logiem turnieju. Później futbol wyparowywał. Wkroczyliśmy w przestrzeń Tour de France.

Siła wyścigu tkwi w tym, że dociera on do małych miast. Tych, które pozornie nigdy nie miały prawa do nadziei na goszczenie wielkiej sportowej imprezy. Wielka Pętla to zmienia, zasypuje przepaść. Dzięki niej co roku zmagania kolarzy na żywo ogląda kilkanaście milionów widzów. Euro 2016 nawet się do tej liczby nie zbliży.

Ci, którzy zwyciężają, są bohaterami. Na początku XX wieku Peugeot przygotował plakat, na którym umieścił obok siebie Napoleona i Luciena Petit-Bretona (wygrywał wyścig w 1907 i 1908 roku), nazywając ich "dwoma wielkimi zwycięzcami". Teraz najlepsi także stają się ikonami. W Arpajon-sur-Cere przed startem etapu lidera Grega van Avermaeta otoczył taki tłum, że przez wąską uliczkę właściwie nie dało się przejść.

Mały rynek miasta był szczelnie wypełniony ludźmi już 2 godziny przed rozpoczęciem wyścigu. Bo za chwilę miała wyruszyć karawana. Podobno 47 procent kibiców stoi przy trasie właśnie dla niej. Nie po to, aby obserwować kolarzy. Liczy się ten ciąg samochodów w kształcie zwierząt, hamburgerów i pudełek z frytkami. Rozkrzyczany, rozśpiewany. Europejska wersja karnawału w Rio.

Różnica? Tancerki nie nęcą wdziękami, tylko rzucają w publiczność upominki. Flagi, bandany, długopisy. Bagietki, kiełbaski. I tak przez kilkadziesiąt minut.

Karawana na trasę rusza 2 godziny przed kolarzami. Kiedy ona jest już w drodze, oni dopiero docierają do miasteczka startowego. Na mecie - do Montauban - także melduje się z kilkudziesięcioma minutami przewagi. Przygotowuje widzów stłoczonych między barierkami do przyjęcia pędzącej masy kolarzy, którzy i tu miną ich w mgnieniu oka.

Wpadną na linię mety i bez chwili na oddech skryją się w autobusach oraz wozach technicznych. Nie ma czasu. Podróż do hotelu, makaron, masaż i sen. A następnego dnia kolejny etap. Kolejna prowincja, kolejny departament. Tam czeka już na nich kilka milionów ludzi.

Kamil Kołsut z Montauban

Oficjalnym partnerem Tour de France jest Skoda.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)