Maja Włoszczowska: Weź kartkę i się ogarnij

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Podobno w czasie rehabilitacji miała pani chwile zwątpienia, kiedy długo nie było widać efektów.

Kubły z zimną wodą wylewały się na mnie regularnie... Doktor Google nie mógł mi pomóc, więc próbowałam na całym świecie. Trafiłam do Szwajcarii, do jednego z najbardziej polecanych specjalistów, który pochwalił pracę doktora Ficka, ale zalecił operację usunięcia zbliznowacenia w stawie. Przeszłam ten zabieg, początkowo było lepiej, jednak później efekty były marne, bo zanim wróciłam do rehabilitacji, zbliznowacenia znowu zdążyły narosnąć. Ale sytuacja była na tyle dobra, że nawet z ograniczonymi możliwościami ruszania stopą, mogłam jeździć.

Forma nie wracała jednak szybko?

Była żenująca. Nie byłam w stanie podjechać pod górkę, której normalnie nie zauważam. Trudno było mi się z tym pogodzić, ale na szczęście pomógł mi Marek Galiński, rozpisał zajęcia z niską mocą. Teraz kiedy jadę i widzę na mierniku 200 wat, to jest słabo, wtedy pracowałam na 100 watach i musiałam to zaakceptować. Marek działał na mnie uspokajająco, tłumaczył, że tak musi być, a ja mu wierzyłam.

Galiński to dla pani bardzo ważna osoba. Na ręku nosi pani opaskę z jego mottem "Just do your job", założyła pani fundację jego imienia.

Jeśli chodzi o sport to mój guru, ale to także człowiek, który miał w sobie duża ciepła, życzliwości. Był całkowicie oddany swoim zawodnikom. Nie chciał nic w zamian: ani pieniędzy, ani żadnych podziękowań w mediach. Nie liczył na splendor, wszystko załatwiał po cichu. Zawsze reagował na prośby o pomoc. Angażował się w swoją pracę, miał wiedzę popartą doświadczeniem, ale uczył nas także zabawy sportem. Na każdym treningu żartował. Pomógł mi w bardzo trudnym momencie, kiedy rozstałam się z poprzednim trenerem. Wtedy miałam mało motywacji do treningu i nie wiem, jakby się wszystko potoczyło, gdybym nie spotkała Marka na swojej drodze.

Powiedziała pani kiedyś, że nikt nie wie jak jest silny, dopóki nie będzie musiał się o tym przekonać.

To nie moje, przeczytałam w jakiejś książce. Taka jest prawda. Ludzie radzą sobie z niewyobrażalnymi trudnościami, kiedy nie mają wyjścia, takie sytuacje budzą w nas lwy. Kontuzja przed igrzyskami była przełomowym momentem w mojej karierze, ale ważne było też to, co działo się przy tej okazji. Holenderska drużyna zawodowa, która miała ze mną podpisać kontrakt przed kontuzją, zaufała mi i podpisaliśmy umowę na wcześniej uzgodnionych warunkach. Okazano mi szacunek. Ale nie było tylko miło - straciłam wsparcie związku idąc do grupy zawodowej, chociaż wcześniej jeździłam zawodowo w Polsce. Nauczyłam się wtedy, że nie ma sensu walenie pięścią i domaganie się swoich praw. Doszłam do wniosku, że poradzę sobie sama, inaczej. Na zgrupowanie mogę pojechać z kim innym, do kogoś innego, tam pomoże mi moja grupa. Wyszło fajnie, a jak byłam dwukrotnie druga na zawodach Pucharu Świata, to związek kolarski sam się odezwał i zapytał, czy czegoś nie potrzebuję. Mogłabym tracić dużo energii krzycząc wcześniej: "Przecież przynosiłam medale przez tyle lat i coś mi się należy!", a ja po prostu poczekałam.

Skąd brała pani siłę do cierpliwości?

Jeśli jesteśmy zdeterminowani, wytrzymałość przychodzi sama. Żeby coś osiągnąć, trzeba wierzyć, że jest to realne. Tak jak przed igrzyskami w Rio de Janeiro. Nie byłam kandydatką do medalu, ale mocno wierzyłam nawet w to, że wygram. Ok, Szwedka Jenny Rissveds była szybsza, zajęłam drugie miejsce, ale dwa tygodnie wcześniej, albo później, to ja mogłam być najlepsza. Za same chęci i wiarę medali oczywiście nie dają - musiałam ciężko pracować. I tego samego oczekiwałam od ekipy ze mną współpracującej. Musieliśmy też uniknąć presji, że ten medal muszę wywalczyć za wszelką cenę.

Jak da się uniknąć presji?

To długi proces, aby z głowy wykreślić myślenie o podium. W tym całym szaleństwie najlepiej nie zapomnieć o zabawie. Wszystko idzie lepiej, gdy podchodzi się do tego szukając przyjemności. Czasami mam cholernie ciężki trening, klnę na trenera za to, co znowu wymyślił, ale tak naprawdę to dla mnie frajda. Bo znowu przekroczyłam swoje możliwości, bo znowu wygrałam ze słabościami. Mogę analizować w spokoju dane z miernika mocy, mogę pojechać wieczorem na trening techniczny ze świadomością, że ten poranny został porządnie wykonany. Kiedy nie myślę o wyniku, zdejmuję z siebie presję. Muszę o prostu stanąć na starcie i pojechać jak najlepiej. Na początku kariery w ogóle nie musiałam nad tym pracować. Lubiłam jeździć, ścigać się i nie wpływało to na moją psychikę. Miałam pozytywne podejście, może nie że amerykańskie, ale pozytywne.

Fot. Bartosz Woliński/redbullcontentpool Fot. Bartosz Woliński/redbullcontentpool

Co to znaczy amerykańskie?

Kiedyś dołączył do nas Polak amerykańskiego pochodzenia i na każdym wyścigu dostawał straszne baty. Kończył wyścig, przez chwilę był niezadowolony, ale zaraz mówił: „no, ale za tydzień to wygram”. Nawet nie, że będzie lepiej, tylko że wygra. To był jakiś wyższy poziom pewności siebie, dla mnie nieosiągalny, raczej śmieszny. Na początku też nie miałam problemu ze stresem czy oczekiwaniami. Przed igrzyskami w Atenach w 2004 roku kandydatką do medalu byłam tylko dla polskich mediów. Bo wcześniej raz stanęłam na podium mistrzostw Europy.

Jak sobie pani poradziła z tymi oczekiwaniami?

Tydzień przed startem spanikowałam przez myśli, co się stanie, jeżeli wrócę bez medalu. No i zajęłam szóste miejsce.

I co się stało?

Nic. Świat się nie zawalił, karuzela kręciła się dalej.

To pomogło nabrać luzu?

W ostatnich latach dużo pracowałam nad głową, próbowałam z psychologami, ale tak naprawdę żaden mnie do siebie nie przekonał. Sami jesteśmy w stanie wymyślić to, co dla nas najlepsze, albo mogą nam pomóc bliskie osoby, jak mama, albo ekipa, z którą współpracowałam. Przed igrzyskami w Rio miałam zgrupowanie w Kolumbii i tam, podczas treningu, moja fizjoterapeutka powiedziała, że "Jeśli Maja to spierd..., będzie kicha". Niestety usłyszałam. Musiałam jej wytłumaczyć, że nie ma takiej możliwości, żeby coś zepsuć, że zwyczajnie musimy dać z siebie wszystko, a jak nam nie wyjdzie to nadal mamy cieszyć się życiem i tym, co robimy. Jeżeli pojawiały się jakieś napięcia, to wszyscy próbowali tonować nastroje, właśnie po to, żeby nie stracić radości. Nie pamiętam wyścigu, podczas którego byłam tak spokojna, jak ten, który dał mi srebrny medal w Rio.

Naprawdę potrafi się pani bawić startem na igrzyskach?

Przede wszystkim skupiam się na wykonaniu zadania, ale jeśli znajdzie się miejsce na zabawę, trzeba to wykorzystywać. Pamiętam jak na treningu pojechałam z trenerem od techniki, Arkiem Perinem sprawdzić zmieniony fragment trasy. Powiedział, że skoro już tam jesteśmy, powinniśmy pojechać kawałek dalej poskakać na „flip flopach” - to odcinek trasy z czterema dziurami do przeskoczenia - bo taki fajny… Na początku spojrzałam na niego, jak na wariata, po czym stwierdziłam, że… Czemu nie? Sam wyścig już jest mało zabawny. To walka na granicy możliwości, wygrywa ten, kto popełni mniej błędów, kto więcej wytrzyma, także psychicznie. Kolarstwo górskie to skomplikowana dyscyplina, nie tylko siłowa, ale też techniczna, często potrzeba również szczęścia. Kiedy umiera się na rowerze z bólu, ciężko szukać w tym przyjemności, raczej myśli się o tym, żeby przeżyć. Ale czasem dochodzi jakaś dodatkowa motywacja, kiedy ścigam się z kimś, kogo mniej lubię i dopinguję się tym, że nie może być przede mną. Jeśli dopinam swego, czuję satysfakcję. Wtedy to dopiero jest zabawa.

Czy Twoim zdaniem Maja Włoszczowska wystartuje na IO w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×