Lubiłem czuć, że muszę być najlepszy - rozmowa z Mariuszem Czerkawskim

Michał Fabian
Michał Fabian

Prezes Chwałka otwarcie mówi o premii za awans - 150 tysięcy euro do podziału.

- Oczywiście, nie ma co ukrywać, że jest większa motywacja, jak się gra o milion dolarów, niż jak się gra o złotówkę. Ale tu... nie ma ani miliona dolarów, ani złotówki. Kasa jest, jaka jest. Dla jednych to jest dużo, dla innych mniej. Moim zdaniem: czy byłoby to 150 tysięcy euro, czy 120, 80, czy 50, to zaangażowanie zawodników byłoby podobne, czyli bardzo wysokie. Każdy chce się pokazać z jak najlepszej strony, gramy u siebie, więc nie sądzę, żeby pieniądze miały tutaj jakieś kluczowe znaczenie. Oczywiście, zawsze były ważne, za komuny grało się o talony na samochody, o jakieś 100 dolarów. Za darmo nigdy nikt nie grał. Choć myślę, że gdyby było trzeba, to i tak większość sportowców założyłaby koszulkę z orłem.

Grał pan z naszą kadrą na kilku ważnych imprezach. Które najbardziej zapadły panu w pamięć?

- Z tych mistrzowskich to chyba awans do elity, który w 1991 roku uzyskaliśmy w Lublanie. Byłem jednym z najmłodszych zawodników, akurat chyba najskuteczniejszym w tej reprezentacji. To był ten moment, w którym szykowałem się do wyjazdu za granicę. Oczywiście pamiętam także mistrzostwa świata w Katowicach w 2000 roku. Spodek, niesamowita atmosfera. Przed tym turniejem przez kilka lat nie grałem w reprezentacji, bo nie dało się tego czasowo pogodzić z NHL.
Na pewno także igrzyska olimpijskie w Albertville, na których zajęliśmy 11. miejsce. Wtedy wydawało się, że to nie powód do wielkiej dumy. Dziś za 11. miejsce sporo byśmy dali.


Materna był pod wrażeniem

Wspomniał pan o turnieju w 2000 roku. Oglądałem tamte mistrzostwa z trybun katowickiego Spodka. Pamiętam medialną otoczkę. Pana przyjazd - krótko po występie w Meczu Gwiazd NHL - był ogromnym wydarzeniem. Niektórzy liczyli wręcz na to, że w pojedynkę będzie pan wygrywać Polsce spotkania na MŚ. Panu ta presja pomagała czy przeszkadzała?

- Nakręcała mnie bardzo. Lubiłem grać pod presją, lubiłem czuć, że muszę być najlepszy. Wiedziałem, że na mnie liczono. Przyjeżdżałem z NHL i chciałem pokazać to, że jestem najlepszy. Zostałem wybrany MVP turnieju, ale oczywiście nie byłem do końca zadowolony, bo nie awansowaliśmy. Przegraliśmy jeden mecz, drugi... Starałem się jak mogłem, ale nie grałem gdzieś wśród juniorów, tylko z Niemcami, Kazachstanem. To nie byli jacyś kelnerzy, tylko nieźli zawodnicy. Byłem dość ostro kryty przez przeciwników. Starałem się dogrywać Wojtkowi Tkaczowi czy Patrykowi Pyszowi, asyst miałem sporo, bramek trochę mniej (4 gole i 7 asyst - przyp. red.). Nie strzeliłem karnego z Kazachstanem. Zdarza się. Niektórym może się wydawało, że przyjadę i wszystkich okiwam. Były takie czasy. Jak miałem 12 lat, to strzelałem po 11 bramek. Później w juniorach - po 6-7 bramek na mecz. Wygrywaliśmy - przykładowo - 6:5, a ja strzelałem 6 goli i praktycznie całą trzecią tercję nie schodziłem na zmianę. Ale później, jak się miało 30 lat, to już ciężko.
Natomiast miło mi było gdzieś po latach usłyszeć od Krzyśka Materny, który był na jednym z meczów, takie słowa: "Mariusz, jak to się działo, że ty jakoś szybciej od wszystkich jeździłeś? Wyglądało to tak, jakbyś pływał, a oni stali". Nie wiem, czy tak powiedział, bo chciał być miły. Może pan miał inne odczucia...

Nie. Miałem takie same. Poruszał się pan w "przyspieszonym" tempie.

- A muszę panu powiedzieć, że byłem wtedy w strasznym "jet lagu", miałem zupełnie przestawiony czas. Przyleciałem dzień przed mistrzostwami. To nie była łatwa sprawa. Po meczach starałem się zasnąć, ale nie dało się nic zrobić. Budziłem się o 1.00 w nocy, oczy szeroko otwarte. Często było tak, że o 8.00 musieliśmy wstawać na śniadanie, a ja dopiero o 6.00 zasypiałem. Bo szósta rano w Polsce to północ w USA. Musiałem wskoczyć na zupełnie inny rytm. Brałem tabletki nasenne. Ciężko było. Inaczej jest, gdy USA czy Kanada przylatują na turniej do Europy. Wtedy cała drużyna próbuje sobie pod ten cykl układać treningi, posiłki.

Pana ostatnie mistrzostwa to zarazem ostatni występ Biało-Czerwonych w elicie. W 2002 r. w Szwecji zajęliśmy 14. miejsce na 16 drużyn. Spadliśmy jednak, bo Japonia, która była za nami, miała zagwarantowaną grę na najwyższym szczeblu.

- Japonia wydawała rocznie miliony dolarów, żeby rozpropagować hokej w Azji. Zatrudniali kanadyjskich trenerów. Z drugiej strony wiedzieliśmy o tym, że taki jest regulamin. Przegraliśmy jeden mecz, którego nie powinniśmy przegrać (2:4 ze Słowenią - przyp. red.). Niestety, trzeba było za to zapłacić. A kara była taka, że zlecieliśmy z elity.

W 2016 roku zobaczymy w niej Polaków?

- Miejmy nadzieję. A jeśli się nie uda, to będziemy mieć motywację, żeby walczyć dalej. Najważniejsze żeby na mistrzostwach w Krakowie nie spaść.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×