Ostatni polski medalista olimpijski w boksie walczył z koronawirusem. "Byłem na skraju życia i śmierci"

- Córce mówiłem już, żeby pomagała mamusi, gdy tata umrze - mówi nam Wojciech Bartnik, ostatni polski medalista olimpijski (Barcelona 1992) w boksie.

Wojciech Koerber
Wojciech Koerber
Wojciech Bartnik Newspix / Marek Zochowski / Na zdjęciu: Wojciech Bartnik
Jeśli ktoś twierdzi, że twardych sportowców koronawirus nie jest w stanie przewrócić, to nie ma racji. Jako pięściarz Wojciech Bartnik nigdy się nie dał znokautować. Do walki z pandemią potrzebował jednak aparatury tlenowej.

- Zawsze byłem solidny, jeśli chodzi o przestrzeganie środków ostrożności w czasie pandemii - podkreśla Bartnik. Nie chodzi wyłącznie o trzymanie dystansu jak przystało na klasowego pięściarza. - Pilnowałem się, zawsze nosiłem maseczkę. Nie na brodzie, jak wielu młodych ludzi, którzy, gdy zwrócisz im uwagę, stawiają się czy nawet chcą się bić - dodaje.

Mimo to Bartnikowi nie udało się zrobić uniku przed atakującym wirusem. - Nawet nie wiem, gdzie się mogłem zarazić. Być może od jakiegoś dziecka na sali treningowej, które chorobę przechodziło bezobjawowo. W każdym razie zawsze podchodziłem do pandemii z respektem, choć wcześniej nikt z mojej rodziny nie zachorował – zaznacza 53-latek.

ZOBACZ WIDEO: Założyciel Polskiej Federacji Fitness ostro o działaniach rządu. "Dlaczego my mamy ponosić największą cenę?"

Tuż przed Wigilią

- Z nóg zostałem zwalony z 23 na 24 grudnia. Osiem czy dziewięć dni spędziłem w izolatce, w swoim pokoju na górze mieszkania. Przez ten czas niemal nic nie jadłem, tylko piłem. Temperatura dochodziła do ponad 39 stopni, miałem bóle rąk, nóg, głowy i oczu. Do tego kaszel. Przez 15 dni korzystałem z aparatury z tlenem, bo byłoby kiepsko - nie ukrywa sportowiec.

Teraz chce przede wszystkim przestrzec innych. - Pomoc pulmunologa to najlepsze, co mogło mi się wtedy trafić. Dostałem antybiotyki i zastrzyki, aby nie dopuścić do zatorów w płucach. A trzeba wiedzieć, że one się zdarzają również w okresie pochorobowym. Dobrym sposobem, który wszystkim polecam, jest badanie na stężenie d-dimerów. Pomagają dostrzec, czy nie robi się zakrzep płucny. I warto zaopatrzyć się też w pulsoksymetr, by kontrolować saturację. Absolutnie nie powinna spadać poniżej 92 procent - uczula Bartnik.

- Wielu znajomych sceptycznie podchodzi do problemu, ale myślę, że choroba kogoś bliskiego zmieniłaby ich myślenie. Mnie się udało wrócić do zdrowia i uważam, że dostałem drugie życie. Córce mówiłem już, żeby pomagała mamusi, gdy tata umrze. Dziękuję znajomym za modlitwę, która została wysłuchana - mówi sportowiec, którego wciąż tytułujemy ostatnim polskim medalistą olimpijskim w boksie.

Już od blisko trzech dekad, bo w 1992 roku również miał furę szczęścia. Pierwotnie na igrzyska do Barcelony miał w ogóle nie jechać. Był tylko rezerwowym. - To prawda. O Barcelonę walczyłem na turnieju kwalifikacyjnym we Francji. Zrobiłem co miałem zrobić, lecz nominacji pozbawili mnie Hiszpanie. Europa miała wówczas dziewięć miejsc w kategorii półciężkiej, ale awansu nie wywalczył żaden Hiszpan. Miał się więc pojawić w turnieju na prawach gospodarza. Moim kosztem - przypomina oleśniczanin, wtedy reprezentant wrocławskiej Gwardii, w książce "Olimpijczycy sprzed lat".

Ring wolny, starcie pierwsze

Sprawa okazała się jednak rozwojowa. Otóż niedługo potem wspomniany Hiszpan doznał kontuzji nosa. Uszkodził mu go... Polak. Cezary Banasiak, który wybrał się z kadrą B na mecz przeciw Hiszpanii. Ten sam Banasiak, który rok wcześniej pojechał na mistrzostwa Europy, mimo że wyjazd należał się Bartnikowi. Innymi słowy, odwdzięczył mu się. Do rozpoczęcia igrzysk pozostawało kilkanaście dni...

- Jako rezerwowy jeździłem na wszystkie zgrupowania, ale po obozie w Cetniewie ręce mi opadły, straciłem wiarę i odpuściłem. Koledzy pojechali natomiast na ostatni szlif do Asyżu, no i gdzieś tę formę rozmienili. A ja, podłamany, wróciłem wcześniej do domu i pomyślałem sobie, że wezmę dziewczynę i pojedziemy na wakacje. Przed planowanym wyjazdem poszliśmy jeszcze z kolegami na bilard. Graliśmy do rana, popijaliśmy piwkiem. Powiedziałem sobie - na igrzyska nie lecę, co mi tam. Na drugi dzień koło południa jeszcze spałem, a tu budzi mnie mama. Mówi: - Wojtek, policja do ciebie. Pomyślałem "co ja narobiłem?!". Policjant przekazał tylko, że jestem bardzo potrzebny i mam się zgłosić do pana Leszka Strasburgera (do trenera - dop. red.). Okazało się, że ciężko było mnie zlokalizować, chcieli mnie nawet szukać przez… "Lato z Radiem" - wspomina bokser ówczesnego klubu policyjnego.

Wiele czasu już nie zostało, zatem trener Strasburger nakreślił temat w krótkich żołnierskich, tzn. policyjnych słowach: "Miejsce się zwolniło, jedziesz na igrzyska". Wrócił zapał do pracy, wstąpiły nowe siły. Bartnik trafił do trenerów Strasburgera oraz Zygmunta Gosiewskiego. Złożył olimpijską przysięgę i ruszył do Barcelony.

- Najpierw pokonałem wicemistrza świata juniorów, 18-letniego Gonzaleza z Portoryko, a po nim mistrza Afryki, Benguesmię z Algierii - sięga pamięcią. Kolejny pojedynek dał mu już medal - w ćwierćfinale ograł 9:7 samego Angelo Espinozę z Kuby - mówi nasz bokser.

Półfinałowej walki z Torstenem Mayem w ogóle miało nie być. Wolny los, wolna droga po złoto. Niemiec był poważnie kontuzjowany po wcześniejszym boju.

- Trenerzy Rybicki i Ptak powiedzieli mi krótko: "Wojtek, masz finał". I dwa dni z tą myślą chodziłem, że mam finał. Aż tu w końcu idziemy na ważenie, a tam May z trenerem wchodzą. Na papierze zaznaczone, że waga przyjęta, badania zrobione. Mina mi zrzedła. No i wyszedł May z wielkim białym plastrem, rzeczywiście ładnie zlanym z białym kaskiem. Niemcy mieli wtedy prezydenta światowej federacji boksu amatorskiego, mogli wszystko. A prezesa naszej federacji, pana Wasilewskiego, już nie było, nie miał kto protestów składać - powiedział Bartnik.

- Wcześniej poodpadali Olszewski, Ciba, Rżany, tylko Darek Snarski jedną walkę wygrał. I prezes chyba we mnie zwątpił, bo wyjechał przed walką z Espinozą - ocenia Bartnik, również olimpijczyk z Atlanty (1996) i Sydney (2000), a także brązowy medalista mistrzostw Europy z duńskiego Vejle (1996) i 10-krotny mistrz Polski (1990 i 1992-2000).

Według sędziów May pokonał Polaka 8:6. Niemiec poszedł po złoto, nasz rodak został z brązem. Jednak smakującym jak złoto, biorąc pod uwagę okoliczności wyjazdu.

Faceci w czarnych garniturach wzięli Szpilę

W 2001 roku, jako 34-latek, Bartnik przeszedł na zawodowstwo (31 walk, 26 zwycięstw, 10 KO, 4 porażki i remis), sięgając m.in. po interkontynentalny pas World Boxing Foundation (WBF). W 2009 roku miał się bić z Arturem Szpilką na gali w Łodzi, gdzie główne danie podawali Tomasz Adamek z Andrzejem Gołotą. Młodego Szpilkę zamknęli jednak tuż przed walką, już po ważeniu.

Bartnik tak to wspominał: - W przeddzień gali, około godz. 22, wychodzimy z trenerem na spacer, a tu nam mówią, że walki nie będzie, bo faceci w czarnych garniturach wzięli "Szpilę" w kajdany. Pomyśleliśmy najpierw - nie dekoncentruj się, chcą nas rozmiękczyć. Słyszałem, że niby współpracownik Andrzeja Wasilewskiego, pan Werner, tak to przeżył, iż do szpitala pojechał, a widziałem jak w hotelu papierosa palił. Ktoś mi powiedział, że "Szpila" ma rozbitą rękę, a tak czy siak miał iść po walce, w poniedziałek, do "ciupy" za stare grzechy. Może więc jego opiekunowie sami na policję zadzwonili, by go szybciej zamknąć. Usłyszeli na konferencji, że jestem pewny siebie, sześć tygodni ciężko harowałem, może uznali, że jednak nie warto ryzykować, skoro za dwa dni i tak ma iść siedzieć na rok czy dłużej. A to młody, utalentowany wilk, przyszłość boksu.

Wojciech Bartnik otrzymał wówczas "drobną rekompensatę" za nieodbytą walkę. Teraz otrzymał drugie życie.

CZYTAJ TAKŻE Dwie organizacje MMA walczą o Artura Szpilkę. Rozmowy trwają

CZYTAJ TAKŻE "Nadal ma rozum dziecka". Wicemistrz olimpijski bez ogródek o Krzysztofie "Diablo" Włodarczyku

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×