Najwolniejszy maraton świata. Japończyk ukończył go po ponad 54 latach

- To była długa podróż. W jej trakcie się ożeniłem, doczekałem sześciorga dzieci i dziesięciorga wnucząt - żartował Shizo Kanakuri, który zszedł z trasy olimpijskiego maratonu w 1912 r, a "dokończył" go w 1967 r. Szwedzi uznawali go za zaginionego.

Michał Fabian
Michał Fabian
biegacze podczas maratonu w Poznaniu PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: biegacze podczas maratonu w Poznaniu

Dziś ta historia nie miałaby prawa się wydarzyć. GPS-y, chipy, setki osób zaangażowanych do obsługi zawodów, wolontariusze, kibice tłoczący się przy trasie, by obserwować rywalizację sportowców. Nic i nikt nie pozwoliłby na "zniknięcie olimpijczyka z radarów". Ponad 100 lat temu było jednak zupełnie inaczej.

Już sama podróż na igrzyska olimpijskie w Sztokholmie była dla Japończyków nie lada wyzwaniem. Kraj Kwitnącej Wiśni po raz pierwszy wystawił sportowców do tych zawodów. Do Europy udała się dwójka lekkoatletów: sprinter Yahiko Mishima i maratończyk Shizo Kanakuri. Towarzyszyło im dwóch działaczy. Wszyscy podróżowali najpierw statkiem, a później Koleją Transsyberyjską. Biegacze trenowali na pokładzie statku albo na stacjach kolejowych, gdy pociąg akurat się zatrzymywał. Do Szwecji dotarli po ponad dwóch tygodniach.

20-letniego Kanakuriego uważano za jednego z faworytów, mimo że w maratonie miał niewielkie doświadczenie. Trenował na długich dystansach od niespełna roku, ale podczas kwalifikacji olimpijskich w Japonii (w listopadzie 1911 r.) uzyskał niesamowity - jak na tamte czasy - wynik: 2:32:45. Byłby on lepszy od nieoficjalnego rekordu świata, ale pojawiły się wątpliwości co do długości trasy.

Upał, złe obuwie, odwodnienie

14 lipca 1912 r. na starcie olimpijskiego maratonu stanęło 69 zawodników. Przyszło im zmagać się z bardzo wysoką - jak na Szwecję - temperaturą, przekraczającą 30 stopni. Kanakuri popełnił do tego kilka poważnych błędów. Założył tabi - tradycyjne japońskie buty wykonane z bawełny - nie zważając na to, że na trasie były fragmenty żwirowe. Japończyk wyznawał także zasadę: im mniej płynów przyjmowanych w trakcie biegu, tym lepiej.

To nie mogło się skończyć dobrze. Źródła japońskie i szwedzkie nie są zgodne co do tego, kiedy nastąpiła katastrofa. Jedni twierdzą, że po 27 km, inni - w okolicach 30. kilometra, jeszcze inne źródła wspominają o 32. kilometrze (trasa olimpijskiego maratonu liczyła wówczas 40,2 km). Faktem jest, że wycieńczony Kanakuri nie był w stanie kontynuować biegu. Kryzys dopadł go w gminie Sollentuna (region Sztokholm). Zatrzymał się przy willi z ogrodem, w której odbywało się przyjęcie. Wszedł do niej i otrzymał od gospodarza, pana Petre, szklankę soku pomarańczowego. Wypił ją duszkiem i...

Znów mamy różne wersje tego, co wydarzyło się później. Według pierwszej - maratończyk z Azji przez godzinę odpoczywał, a następnie opuścił dom i udał się na pociąg do Sztokholmu. Według drugiej - po wypiciu soku położył się w łóżku rodziny Petre, zasnął i obudził następnego dnia, po czym podziękował za gościnę i wyszedł. W obu wersjach jest wspólny mianownik: biegacz nie poinformował organizatorów, że rezygnuje z dalszej rywalizacji. Ci zaś mieli uzasadnione powody, by drżeć o losy Japończyka.

Inny maratończyk zmarł

Olimpijski maraton w Sztokholmie zakończył się bowiem tragicznie dla innego z uczestników. Portugalczyk Francisco Lazaro stracił przytomność osiem kilometrów przed metą. Zmarł następnego dnia. Przyczyną zgonu była hipertermia, czyli przegrzanie organizmu. Lazaro sam sprowadził na siebie nieszczęście - przed biegiem pokrył ciało tłuszczem, który miał chronić go przed poparzeniami słonecznymi. Niestety nie wziął pod uwagę, że tłuszcz utrudniał pocenie. Gdy Portugalczyk trafił do szpitala, temperatura jego ciała wynosiła 42 stopnie.

ZOBACZ WIDEO: Na czym polega fenomen ekstremalnego biegania? Zobacz zwiastun filmu "Biegacze"

Organizatorzy igrzysk bali się, że Kanakuriemu też stało się coś złego. Nie potrafili go odnaleźć. Biegacz po wycofaniu się z zawodów odczuwał tak wielki wstyd, że postanowił "po cichu" wrócić do kraju. Doszło więc do kuriozalnej sytuacji. W Szwecji Kanakuri miał status zaginionego, i to przez ponad pół wieku. Na jego temat krążyły legendy. Skandynawowie najwyraźniej nie odnotowali, że maratończyk startował na igrzyskach w Antwerpii (1920 r., 16. miejsce) i w Paryżu (1924 r., nie ukończył zawodów).

Po nieudanym występie w Sztokholmie Kanakuri został dość chłodno przyjęty w Kraju Kwitnącej Wiśni. Rodacy mieli do niego pretensje, że zawiódł na igrzyskach. Japończyk był załamany, w swoim dzienniczku pisał o wstydzie dla kraju. Napisał także jednak: "Ta porażka spłodzi sukces".

Z czasem maratończyk zdołał odbudować swoją reputację. Wygrywał kilkakrotnie mistrzostwa kraju, później zaś przyczynił się do popularyzacji biegania na długich dystansach, organizując sztafetę Hakone Ekiden (z Tokio do Hakone i z powrotem; w dwudniowych zawodach sztafety męskie pokonują łączny dystans ok. 218 km). Dziś nazywany jest "ojcem japońskiego maratonu".

"Zwabiony" do Szwecji podstępem

Po zakończeniu kariery Kanakuri pracował jako nauczyciel geografii. Niespodziewanie, kilka dekad później, przypomnieli sobie o nim Szwedzi. Padł pomysł, by zaprosić go do Sztokholmu i... pozwolić mu dokończyć bieg z 1912 r. Skandynawowie obawiali się, że taka propozycja nie spodoba się byłemu sportowcowi. Postanowili więc "zwabić" go pod pretekstem uroczystości związanych z 55. rocznicą igrzysk.

W 1967 r. Kanakuri po przyjeździe do Sztokholmu dowiedział się, po co tak naprawdę otrzymał zaproszenie. Gdy usłyszał, jak popularna w tym kraju jest legenda o "maratończyku, który zniknął", zgodził się wziąć udział w tym happeningu. Nikt bowiem nie kazał 76-letniemu wówczas Japończykowi pokonywać brakujących kilometrów. Wystarczyła runda na Stadionie Olimpijskim, by przejść do historii. Kanakuri nie miał na sobie stroju sportowego, lecz płaszcz, spodnie z kantem i buty lakierki. Przekraczając linię mety, szeroko się uśmiechał.


54 lata, 8 miesięcy, 6 dni, 5 godzin, 32 minuty i 20,379 sekund - tyle upłynęło od rozpoczęcia olimpijskiego maratonu w Sztokholmie do jego symbolicznego zakończenia w wykonaniu Japończyka. Niektórzy żartują, że to nieoficjalny rekord świata w kategorii "Najwolniejszy maraton".

- To była długa podróż. W jej trakcie się ożeniłem i doczekałem sześciorga dzieci oraz dziesięciorga wnucząt - miał powiedzieć Shizo Kanakuri po przecięciu wstęgi na sztokholmskim stadionie w 1967 r. Podczas wizyty w Szwecji odwiedził on także dom, w którym odpoczął po zejściu z trasy maratonu. Wypił szklankę soku pomarańczowego z synem pana Petre.

Na budynku, w którym w 1912 r. zatrzymał się Japończyk, znajduje się pamiątkowa plakietka.
Fot. Ah-Young Andersson/CC BY-SA 3.0 Fot. Ah-Young Andersson/CC BY-SA 3.0
Shizo Kanakuri marzył o tym, by zobaczyć zwycięstwo Japończyka na igrzyskach olimpijskich w maratonie. Niestety, tego nie doczekał. Zmarł 13 listopada 1983 r., w wieku 92 lat. Niespełna 17 lat później Japonka Naoko Takahashi wygrała olimpijski maraton w Sydney.
Czy bierzesz udział w maratonach?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×