Grzegorz Drozd: Wszyscy patrzą na nasz boks, czy przyjechał Marvyn Cox
Na brytyjskich torach wiecznie w cieniu innych, ale w polskiej lidze był wielką gwiazdą, a w gdańskim Wybrzeżu prawdziwym bożyszczem.
W polskiej lidze przejeździł sześć sezonów (1991-1996). Przez ten czas kibice Wybrzeża mieli dużo okazji, aby nagradzać brawami swojego pupila. Wszyscy mamy świeżo w pamięci jego nieustępliwość na meczu w Bydgoszczy, gdzie rozluźniony Tomek Gollob w trakcie biegu zaczął fetować zwycięstwo jazdą na jednym kole i skończyło się niecodziennym rozstrzygnięciem. Wpadli na metę jednocześnie i otrzymali po 2.5 punktu. Z Gollobem zresztą stoczył wiele pasjonujących pojedynków, często zwycięskich. Jeden z nich na Grand Prix w niemieckim Abensbergu omal nie zakończył się bijatyką na torze. Kłótnię i zaczepki wszczął Anglik. W nerwach uderzył Polaka pięścią w kask. Pod maską zimnego zawodnika czaił się zadziorny wojownik. Potrafił wykorzystać najmniejszy błąd przeciwnika. W gdańskim Wybrzeżu często bywał jedynym wartościowym punktem zespołu. Na wyjazdach udowadniał reszcie kolegów, że można skutecznie ścigać się nawet na najtrudniejszych terenach. Zdarzało się, że zdobywał połowę punktów drużyny. Dzięki jego występom publiczność zamiast nudzić się oglądała ciekawe pojedynki z miejscowymi liderami. Dla profesjonalisty, jakim niewątpliwie był, nie istniało pojęcie obcy tor lub tor, na którym nie da się jechać. Podobnej mentalności dziś brakuje wielu polskim zawodnikom.
Błyskotliwe zwycięstwa i wspaniale akcje na trasie ugruntowały jego markę w oczach polskich kibiców. Imponował świetnymi startami, nienagannym przygotowaniem motocykla oraz taktyczną jazdą w polu. Jego ataki były z największą perfekcją przemyślane, a następnie realizowane. Jego ofiarą na polskich torach padali możni tego sportu: Jonsson, Rickardsson, Nielsen, Ermolenko i inni. Z tymi zawodnikami znał się doskonale. Był ambasadorem speedwaya na najwyższym poziomie. Nie tylko w Polsce. Żużel był jego sposobem na życie.
W finale IMŚ zadebiutował jako 22-latek na torze chorzowskiego stutysięcznika. Młokos zapłacił frycowe. Zdobył 4 punkty i zajął 14. miejsce. To miał być początek. Przetarcie drogi do sukcesów w przyszłości. Niestety solidna jazda w lidze nie przekładała się na występy w imprezach mistrzowskich. Czego brakowało? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, potrafił bowiem wszystko. Krawężnik, szeroka, dobry start. Może wiary we własne możliwości? Anglik zawsze był w cieniu innych. Rzadko kiedy manager reprezentacji stawiał na jego osobę. W połowie lat osiemdziesiątych dorastała nowa generacja brytyjskich żużlowców: Wigg, Tatum, Doncaster, Havelock, Evitts, czy Cross. Wszyscy byli gwiazdami, kapitanami swoich teamów, a także numerami jeden w stajniach tunerów. Cox tego luksusu nie posiadał. Ciągle drugi w teamie Gepardów z Oxfordu, ciągle drugi w stajni Otto Weissa. Po sezonie 1990 i po wielkim rozczarowaniu w IMŚ postanowił zmienić klimat. Za piątego zawodnika ligi i najlepszego Brytyjczyka w lidze Piraci z Poole musieli wysupłać aż 25 tysięcy funtów. Na Wimborne wiódł prym. Ponadto zadebiutował w Wybrzeżu i dotarł do półfinału światowego. Manager Anglików Erick Boocock docenił wyniki Coxa i powoływał go na DMŚ. Dorobek Cockera powiększył się o srebrny medal wywalczony w czeskich Pardubicach.
Niemiecka desperacja
W 1992 roku ponownie znakomity jest w ligach i ponownie przeżywa ogromne rozczarowanie w mistrzostwach świata. W finale Zamorskim załapał się dopiero na pozycję rezerwowego po wyścigu dodatkowym z Jasonem Lyonsem. - To był dla mnie wielki cios. Czułem, że zasługuję swoją codzienną postawą na więcej przychylności od losu - tłumaczy. Zdesperowany zrezygnował z Anglii. Po licznych nieprzychylnych komentarzach o tym, iż brytyjscy promotorzy za bardzo faworyzują zawodników z innych krajów, zamiast rodzimych żużlowców, z brytyjską ligą rozstał się w nie najlepszych stosunkach. Rozżalony i zawiedziony postanowił skoncentrować się na startach z licencją niemiecką w Polsce, Niemczech oraz Szwecji.