Grzegorz Drozd: Wszyscy patrzą na nasz boks, czy przyjechał Marvyn Cox

Na brytyjskich torach wiecznie w cieniu innych, ale w polskiej lidze był wielką gwiazdą, a w gdańskim Wybrzeżu prawdziwym bożyszczem.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
Mr. Max, czyli Cocker, czyli Marvyn Cox wraca na gdański stadion. Tym razem w roli menadżera drużyny Byłych gwiazd Wybrzeża w towarzyskim spotkaniu z reprezentacją Polski. W przeddzień treningu Grand Prix Skandynawii na słynnym Ullevi w Goeteborgu w sierpniu 2004 roku, działacze Lejonen Gislaved zorganizowali turniej na jubileusz klubu. W stawce wielkie strzelby: Tony Rickardsson, Tomasz Gollob, czy Andreas Jonsson. Pogoda jednak nie ma litości. Leje jak z cebra. I nie przestaje ani na moment. Zawodnicy cierpliwie czekają w boksach i liczą na cud. - Jeśli dziś nie pojadą to wszystko na nic, nie da rady powtórzyć takiej stawki. Zawodnicy poszli na kompromis w kosztach, bo zjechali przy okazji GP. Klub dostanie po kieszeni, bo i tak wydatki za przyjazd zostaną poniesione, a za bilety będzie trzeba zwrócić - mówi Zdzisław Kołsut, człowiek orkiestra we wszelkich żużlowych sprawach na linii Szwecja-Polska, posilając się w bogato zaopatrzonym namiocie cateringowym.
Obok siedzi Marvyn Cox i żwawo wcina szwedzki przysmak, czyli sałatkę z kartofli z koperkowym sosem. - Nic z tego nie będzie - twardo rzecze Cox. - Przyjechałem z Mikaelem Maksem. Pomagam mu w przygotowaniu silników i doradzam w czasie zawodów. W tej samej roli udzielam się w Vastervik. Osiadłem w Szwecji. Zawsze mi się tutaj podobało. Szwedzki spokój i profesjonalizm współgra z moim podejściem do speedwaya - mówi Cocker. Za chwilę do namiotu wpada news: zawody odwołane. - Czasem speedway jest bezwzględny i nic nie poradzimy. Trzeba wracać do bazy - rzucił Marvyn i chwilkę później już go nie było. Taki był od zawsze. Niczym jego ulubiony aktor Clint Eastwood. - Profesjonalista musi być zimny i wyrachowany - mówi Cox. - No i mieć jaja. Dzisiaj żużlowcy, to mięczaki - rzucił do mnie z rozbrajającym uśmiechem Cox po indywidualnych mistrzostwach brytyjskiej Elite League, gdy na błocie w Swindon rękawicy nie podniósł największy gwiazdor ligi - Darcy Ward. - Zawodnik musi umieć jechać w każdych warunkach - twierdzi stanowczo. - Choć jak każdy miałem swoje mniej i bardziej lubiane tory. Najbardziej lubiłem ścigać się na Sheffield i starym Hyde Road (obiekt Bele Vue). Oba były szybkie i miały wiele ścieżek. Natomiast najbardziej nie lubiłem... nowego Belle Vue - śmieje się Marvyn. - Obiekt Kiriline, to zupełna odmienność od Hyde Road. Wąski, ciasny, a kanciaste łuki powodowały, że dla żużlowców jazda była męczarnią - wspomina. Upodobania Anglika nie mogą dziwić zważywszy na fakt, że Marvyn wiele lat spędził na długich i trawiastych torach. Sympatyk chińskiej kuchni oraz muzyki Phila Collinsa. Do polskiej ligi zawitał w okresie największego prosperity. Dobra opinia Hansa Nielsena o polskich rozgrywkach spowodowała, że podpisał kontrakt z gdańskim Wybrzeżem. Był rok 1991. - Głównym motorem naszego zaciągu był jednak John Davis, który znał się z Zenkiem Plechem - podkreśla. W tamtych czasach obcokrajowcy za samo już podpisanie kontaktu dostawali krocie, a pojawienie się ich w parkingu wzbudzało sensację. Polski żużel wkraczał w nowy wymiar i jego integralną częścią stawali się cudzoziemcy. Rolę bożyszcza i gwiazdy światowego formatu w gdańskiej ekipie sprawował właśnie Anglik. Zawsze świetnie przygotowany i perfekcyjny w tym, co robił. Żużel był dla niego pracą. Do Gdańska trafił jako uznana firma. Indywidualny mistrz Europy juniorów (1984), reprezentant Anglii w mistrzostwach świata i czołowy zawodnik ligi brytyjskiej, w której największe triumfy święcił w ekipie Gepardów z Oxfordu. Wraz z Hansem Nielsenem i Simonem Wiggiem tworzył kręgosłup mistrzowskiej drużyny z lat 1985-86 i 1989.
Marvyn Cox podczas finału IMŚ w Chorzowie (fot. Wiesław Ruhnke) Marvyn Cox podczas finału IMŚ w Chorzowie (fot. Wiesław Ruhnke)
W cieniu

W polskiej lidze przejeździł sześć sezonów (1991-1996). Przez ten czas kibice Wybrzeża mieli dużo okazji, aby nagradzać brawami swojego pupila. Wszyscy mamy świeżo w pamięci jego nieustępliwość na meczu w Bydgoszczy, gdzie rozluźniony Tomek Gollob w trakcie biegu zaczął fetować zwycięstwo jazdą na jednym kole i skończyło się niecodziennym rozstrzygnięciem. Wpadli na metę jednocześnie i otrzymali po 2.5 punktu. Z Gollobem zresztą stoczył wiele pasjonujących pojedynków, często zwycięskich. Jeden z nich na Grand Prix w niemieckim Abensbergu omal nie zakończył się bijatyką na torze. Kłótnię i zaczepki wszczął Anglik. W nerwach uderzył Polaka pięścią w kask. Pod maską zimnego zawodnika czaił się zadziorny wojownik. Potrafił wykorzystać najmniejszy błąd przeciwnika. W gdańskim Wybrzeżu często bywał jedynym wartościowym punktem zespołu. Na wyjazdach udowadniał reszcie kolegów, że można skutecznie ścigać się nawet na najtrudniejszych terenach. Zdarzało się, że zdobywał połowę punktów drużyny. Dzięki jego występom publiczność zamiast nudzić się oglądała ciekawe pojedynki z miejscowymi liderami. Dla profesjonalisty, jakim niewątpliwie był, nie istniało pojęcie obcy tor lub tor, na którym nie da się jechać. Podobnej mentalności dziś brakuje wielu polskim zawodnikom.

Błyskotliwe zwycięstwa i wspaniale akcje na trasie ugruntowały jego markę w oczach polskich kibiców. Imponował świetnymi startami, nienagannym przygotowaniem motocykla oraz taktyczną jazdą w polu. Jego ataki były z największą perfekcją przemyślane, a następnie realizowane. Jego ofiarą na polskich torach padali możni tego sportu: Jonsson, Rickardsson, Nielsen, Ermolenko i inni. Z tymi zawodnikami znał się doskonale. Był ambasadorem speedwaya na najwyższym poziomie. Nie tylko w Polsce. Żużel był jego sposobem na życie.

W finale IMŚ zadebiutował jako 22-latek na torze chorzowskiego stutysięcznika. Młokos zapłacił frycowe. Zdobył 4 punkty i zajął 14. miejsce. To miał być początek. Przetarcie drogi do sukcesów w przyszłości. Niestety solidna jazda w lidze nie przekładała się na występy w imprezach mistrzowskich. Czego brakowało? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, potrafił bowiem wszystko. Krawężnik, szeroka, dobry start. Może wiary we własne możliwości? Anglik zawsze był w cieniu innych. Rzadko kiedy manager reprezentacji stawiał na jego osobę. W połowie lat osiemdziesiątych dorastała nowa generacja brytyjskich żużlowców: Wigg, Tatum, Doncaster, Havelock, Evitts, czy Cross. Wszyscy byli gwiazdami, kapitanami swoich teamów, a także numerami jeden w stajniach tunerów. Cox tego luksusu nie posiadał. Ciągle drugi w teamie Gepardów z Oxfordu, ciągle drugi w stajni Otto Weissa. Po sezonie 1990 i po wielkim rozczarowaniu w IMŚ postanowił zmienić klimat. Za piątego zawodnika ligi i najlepszego Brytyjczyka w lidze Piraci z Poole musieli wysupłać aż 25 tysięcy funtów. Na Wimborne wiódł prym. Ponadto zadebiutował w Wybrzeżu i dotarł do półfinału światowego. Manager Anglików Erick Boocock docenił wyniki Coxa i powoływał go na DMŚ. Dorobek Cockera powiększył się o srebrny medal wywalczony w czeskich Pardubicach.

Niemiecka desperacja

W 1992 roku ponownie znakomity jest w ligach i ponownie przeżywa ogromne rozczarowanie w mistrzostwach świata. W finale Zamorskim załapał się dopiero na pozycję rezerwowego po wyścigu dodatkowym z Jasonem Lyonsem. - To był dla mnie wielki cios. Czułem, że zasługuję swoją codzienną postawą na więcej przychylności od losu - tłumaczy. Zdesperowany zrezygnował z Anglii. Po licznych nieprzychylnych komentarzach o tym, iż brytyjscy promotorzy za bardzo faworyzują zawodników z innych krajów, zamiast rodzimych żużlowców, z brytyjską ligą rozstał się w nie najlepszych stosunkach. Rozżalony i zawiedziony postanowił skoncentrować się na startach z licencją niemiecką w Polsce, Niemczech oraz Szwecji.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×