Damian Gapiński: Żużel popsuł się od głowy

Przyzwolenie na systematyczne zadłużanie się klubów spowodowało, że dwa z nich zbankrutowały, a kolejne są w drodze. Czas na rachunek sumienia całego środowiska.

Damian Gapiński
Damian Gapiński
Po pojawieniu się informacji o możliwym pozwie przeciwko Polskiemu Związkowi Motorowemu, żużlowa centrala zapowiedziała, że spotka się z klubami i Krzysztofem Cegielskim, przedstawicielem poszkodowanych zawodników. Od lat zarzucam władzom polskiego żużla jedno, co i tym razem powtórzę: brak wyobraźni i umiejętności przewidywania konsekwencji pewnych decyzji. Zabieg zastosowany przez PZM pokazuje, że po raz kolejny usilnie (bo czas płynie nieubłaganie) próbuje się zminimalizować straty, które są nieuniknione, zamiast wprowadzić w życie rozwiązania, które pozwolą na uniknięcie strat.

Wszystko byłoby "dobrze", gdyby ktoś swego czasu nie wprowadził przepisu, w myśl którego nowe stowarzyszenie nie może startować przez rok na torze, na którym wcześniej swoje mecze rozgrywał zadłużony klub. Nie było problemów, kiedy przepis dotyczył klubów, które zalegały maksymalnie 200-300 tysięcy złotych, co było do nadrobienia przez następców. Problem polega na tym, że dzisiaj do tych kwot trzeba dopisać jedno zero. PZM "dla dobra polskiego żużla" wprowadził jednak w przepisach furtkę, że nowe stowarzyszenia mogą startować na takim torze, pod warunkiem, że dojdą do porozumienia z żużlową centralą. Wystarczy zatem podpisać świstek i wszystko jest cacy, a oszukani zawodnicy niech sami sobie radzą. To nic, że w trakcie sezonu, choć nie mieli płacone, to musieli jeździć, bo regulamin ZMUSZA ich do tego. Nie mogą odmówić startu pod groźbą zawieszenia i wysokich kar finansowych. Okazali się frajerami, którzy dali się nabić w butelkę. Nabijanie w butelkę trwa w najlepsze. Za przykładem Częstochowy i Gdańska idą kolejne kluby i chcą w II lidze zakładać nowe stowarzyszenia, żeby wystartować "na zero". W myśl zasady: skoro inni mogą, to dlaczego nie mogę ja?

Sytuacja finansowa polskich klubów, na temat której PZM ma doskonałe dane, jest fatalna. Będzie jeszcze gorsza, bo brakuje w żużlowej centrali osoby, która uderzyłaby pięścią w stół i powiedziała "STOP". Tam wręcz przyzwala się na praktyki, które rujnują kluby, a w następstwie samych zawodników. To nie stowarzyszenia z Gdańska i Częstochowy, które chcą ratować żużel w tych miastach są winne tego, że ich poprzednicy w sposób bezmyślny prowadzili klub. Winny jest PZM, który na takie działanie klubów przyzwolił, a co najgorsze stworzył przepis, który pozwoli im na uniknięcie konsekwencji.

Żużel popsuł się w głowie. Osób, które decydują o jego obliczu. Winni w równym stopniu są sami zawodnicy. To oni prześcigają się w wymyślaniu sposobów na wyciągnięcie z klubów coraz większych pieniędzy. To, że później dostają 50 procent tej kwoty, jest nieważne. Tworzą i tolerują fikcję. Nie rozumiem postępowania Eduarda Krcmara, który w zeszłym sezonie startował w Kolejarzu Rawicz. Zarabiał niewiele, ale miał zapłacone na czas. Dzisiaj podpisuje kontrakt z Wybrzeżem Gdańsk tylko dlatego, że za punkt dostał dwa razy większą stawkę. Fakt, że klub nie ma w tej chwili pewnej licencji i nie wie jeszcze ile będzie musiał zapłacić za swoich poprzedników (to zależy od warunków porozumienia z PZM), nie ma dla tego zawodnika najmniejszego znaczenia. Ważne, że pojawił się klub, który w realiach drugoligowych "na papierze" dał dwa razy więcej niż poprzednik. Chore, ale smutne jest to, że to tylko jeden z wielu przykładów irracjonalnego zachowania.

Czas na rachunek sumienia. Jako pierwsi muszą go zrobić zawodnicy. W drugiej kolejności działacze klubowi i związkowi. Nie można dalej w imię "dobra polskiego żużla" tolerować praktyk, które źle wpływają na wizerunek całej dyscypliny. Nie będzie wówczas powodów, aby winą za wszystko obarczać media, które jedynie opisują rzeczywistość kreowaną przez działaczy i zawodników.



Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×