Robert Noga: Żużlowe podróże w czasie (122): Szczęśliwy biało-czerwony Rybnik

Po sukcesie w Drużynowych Mistrzostwach Świata w 1965 oraz 1966 r. (ten ostatni wspominaliśmy przed tygodniem) w kolejnych dwóch sezonach biało-czerwoni nie zdołali wygrać tej prestiżowej rywalizacji.

Robert Noga
Robert Noga
Miejsca drugie w 1967 i trzecie rok później przyjęto bez specjalnego entuzjazmu, bo apetyty zostały rozbudzone bardzo mocno. Ponieważ jednak kolejny finał wyznaczono ponownie Polsce, z tym, że tym razem miał się odbyć w Rybniku, kibice bardzo liczyli na odzyskanie korony najlepszej drużyny na świecie. I jak się miało okazać nie zawiedli się, chociaż bój o złoto okazał się bardzo trudny. Ale po kolei. Tym razem droga do finału wiodła przez półfinał w Leningradzie. Prawda jest jednak taka, że praktycznie nie trzeba było go rozgrywać, bowiem przewaga dwóch ekip, które mogły awansować do finału był po prostu miażdżąca. Turniej wygrali gospodarze - 41 punktów, Polacy zajęli miejsce drugie - 35 punktów, zawodnicy NRD zdobyli ich zaledwie 10, a niewyobrażalną klęską ponieśli Czesi zdobywając tylko 9 punktów.
Wreszcie finał w Rybniku, który będąc od wielu lat niekwestionowaną stolicą polskiego żużla wreszcie doczekał się imprezy rangi finału mistrzostw świata. Nasi rywale to jak zwykle Szwedzi i Brytyjczycy, ciągle jeszcze wystawiający jedną reprezentację Wspólnoty oraz oczywiście Rosjanie. Polacy, Szwedzi i Brytyjczycy wystąpili we wszystkich dotychczasowych finałach od 1960 roku, natomiast zamiast Rosjan w kilku edycjach do finału kwalifikowała się reprezentacja Czechosłowacji. Wybór naszej reprezentacyjnej czwórki, a raczej piątki, bo i rezerwowego, jak zwykle nie był zadaniem łatwym, tym bardziej, że jak napisał w pięknej książce o Antonim Worynie rybniczanin Stefan Smołka: - Trwała wielka zmiana warty, młodzi wchodzili szeroką ławą, a starzy mistrzowie wcale nie zamierzali tanio sprzedawać żużlowych skór. Walka pokoleń - nikt nie wymyślił nic bardziej kreatywnego - jest prawem natury.

W obliczu tak poważnych zawodów żużlowe władze postanowiły jednak postawić na sprawdzonych zawodników. Wydawało się, że budowa drużyny zacznie się od wielkiego rybnickiego duetu Andrzej Wyglenda - Antoni Woryna. Niestety trzy tygodnie przed finałem podczas meczu ligowego w Gorzowie Wielkopolskim poważnej kontuzji nabawił się Woryna. W wyniku upadku po zderzeniu z Andrzejem Pogorzelskim miał poważnie uszkodzone udo i oczywiście w Rybniku pojechać nie mógł. Pojechał za to... Pogorzelski, ale dla ukrócenia spekulacji dodajmy, że nie był on winien kontuzji swojego rybnickiego kolegi. Pomimo ubytku tak silnego zawodnika nastroje zarówno wśród zawodników, jak i kibiców były optymistyczne. Poza Wyglendą i Pogorzelskim o czwarty mistrzowski tytuł walczyć mieli Edward Jancarz, Stanisław Tkocz oraz Henryk Glücklich. Na trybunach wypełnionych po brzegi, pomimo telewizyjnej transmisji, panował nastrój radosnego oczekiwania i pewności sukcesu.

- "Nie ma innego wyboru, jak dla Polaków puchar Motoru", "Rodacy - dziś zwyciężą Polacy” - to tylko przykłady poetyckich transparentów, które na trybunach wypatrzył jeden z dziennikarzy. Na torze nie było jednak lekko, łatwo i przyjemnie. W połowie zawodów Polska prowadziła mając jednak tylko punkt przewagi nad ZSRR i 5 punktów przewagi nad Brytyjczykami. Wystarczyły jednak dwa zera, aby biało-czerwoni spadli z pierwszego na trzecie miejsce. Tylko Szwedzi, dosyć niespodziewanie zupełnie się nie liczyli. Każdy bieg potęgował dramatyzm sytuacji. Do kontrowersyjnej sytuacji doszło w biegu XIV. Upadł Rosjanin Walery Klementiew, wpadł na niego Stanisław Tkocz. Sędzia przerwał bieg i nakazał go powtórzyć. Barry Briggs i Ove Fundin nie chcieli jechać w powtórce, w końcu Brigss wyjechał na tor i wygrał bieg samotnie, bo jadący wraz z nim Polak przewrócił się!

- Od dwóch ostatnich biegów zależało wszystko. Kiedy na tor wyjechał Wyglenda w towarzystwie Boococka, Sjestena i Smirnowa na stadionie słychać było głośniejszy od motocykli trzask zaciskanych kciuków. Opłaciło się. Wyglenda przyjechał pierwszy, ale po walce jakiej w Rybniku dawno nie oglądano. Mieliśmy już 28 punktów, Brytyjczycy 25, a zespół radziecki 22. Ostatni bieg musiał być wygrany przez Polaka i postarał się o to Jancarz. W rezultacie - mistrzostwo świata - ekscytował się dziennikarz "Motoru", któremu umknął fakt, że Jancarzowi wystarczyło nawet trzecie miejsce zakładając, że Brytyjczyk wygrałby ten bieg. Ale mniejsza o to. Punkty dla biało-czerwonych zdobyli: Jancarz i Wyglenda po 11, Stanisław Tkocz 4, Henryk Gluecklich 3 oraz Andrzej Pogorzelski 2.

- Puchar Motoru przypadł po raz czwarty polskiej drużynie, ale już nie tak łatwo jak w poprzednich latach, kiedy zdobywali go na torach we Wrocławiu i Kempten - zauważył dziennikarz Bogusław Koperski, nie spodziewając się zapewne, że był to ostatni mistrzowski drużynowy tytuł reprezentacji Polski przed długie kilkadziesiąt lat. Trudno w to uwierzyć, ale kolejny biało-czerwoni zdobyli dopiero w 1996 roku w Diedenbergen, w kadłubowym finale zbojkotowanym przez wielu zawodników światowej czołówki, kiedy to mistrzostwa drużynowe były w istocie mistrzostwami par. Ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie...

Robert Noga

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×