Robert Noga: Żużlowe podróże w czasie (121): Trzecia korona
Za niespełna miesiąc w Bydgoszczy kolejny finał Drużynowego Pucharu Świata. To dobry moment aby przypomnieć dawne drużynowe przewagi polskiego żużla.
We Lwowie był najlepszym zawodnikiem zawodów, zdobył komplet 12 punktów. Startujący wraz z nim Antoni Woryna i Paweł Waloszek uzyskali po 9 punktów, a Andrzej Wyglenda 7 punktów. To była jednak tylko przygrywka przed finałem. W jego obliczu władze polskiego żużla stanęły przed wielkim dylematem, kogo powołać na decydujące zawody na Stadionie Olimpijskim. Kandydatów było… aż dziewięciu: Andrzej Pogorzelski, Konstanty Pociejkowicz, Edmund Migoś, Stanisław Tkocz, Zbigniew Podlecki, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda, Marian Rose oraz Paweł Waloszek. W tym gronie była więc cała piątka zawodników, którzy rok wcześniej wygrali mistrzostwo w Kempten. Zadanie wyboru ekipy na Wrocław było więc bardzo trudne, przed podobnym staje Marek Cieślak w obliczu finału Drużynowego Pucharu Świata w Bydgoszczy.
W tej ostrej selekcji pomógł trochę przypadek. Niemal pewny kandydat do startu w finale Paweł Waloszek miał niestety wypadek w meczu ligowym swojego Śląska Świętochłowice ze Stalą Gorzów Tym samym odpadło bardzo mocne ogniwo reprezentacji, ale, jak to w sporcie bywa, pech Waloszka dawał szansę jego kolegom. Najbardziej skorzystał na tym Andrzej Pogorzelski, który wskoczył do składu biało-czerwonych. Z pozostałej ósemki GKŻ postanowiła bowiem ostawić na tercet lwowski, dołączając do ekipy właśnie Pogorzelskiego oraz jako rezerwowego Migosia. Narodową drużynę tworzyło więc po dwóch przedstawicieli najlepszych ekip ligowych tamtego sezonu: ROW Rybnik i Stali Gorzów oraz lider II-ligowego przeciętniaka. Ale jaki lider! Rose jeśli wierzyć dostępny statystykom uzyskał w tamtym sezonie niebotyczną wręcz średnią biegopunktową 2,96!
Rywalami biało-czerwonych byli, jak w większości finałów w tamtych latach, Szwedzi, Brytyjczycy oraz ZSRR. - Kandydatów do tytułu jest czterech, a więc o trzech za dużo, a w takich sytuacjach jak wiadomo dochodzi do ostrej walki. Będzie na co popatrzeć - "Motor" zachęcał do wybrania się na finał. Niespecjalnie jednak musiał, bo na trybunach Stadionu Olimpijskiego zasiadło, według prasowych doniesień, aż 65 tysięcy fanów. I z pewnością tego nie żałowali. Bo obejrzeli teatr jednego aktora, a precyzyjniej rzecz ujmując jednego zespołu. Na Polaków nie było tego dnia siły, jeździli jak w przysłowiowym transie i po sportowemu zdemolowali rywali. Wystarczy przypomnieć ostateczne wyniki. Pierwsza Polska zgromadziła aż 41 punktów na 48 możliwych, drugi był ZSRR 25 punktów, trzecia Szwecja 22 punkty, blamażem zakończył się start wspólnej ekipy brytyjskiej, która zgromadziła zaledwie 8 punktów, chociaż w składzie miała Nowozelandczyków Barry'ego Briggsa i Ivana Maugera.
Dla Polski punkty zdobyli: Wyglenda, Woryna i Rose po 11 oraz Pogorzelski 8. Prasa podkreślała dominację biało-czerwonych nad rywalami, jeszcze nigdy wcześniej w historii mistrzostw zwycięzca nie osiągnął tak dużej przewagi. Krakowskie "Tempo" pisało w sprawozdaniu z finału mistrzostw, który odbył się we Wrocławiu. - Sukces Polaków jest tym cenniejszy, że wywalczony został już po dwunastu biegach i z dużą końcową różnicą punktów nad następnym w klasyfikacji zespołem. Poza biegiem XV, w którym startujący w miejsce Pogorzelskiego Migoś miał defekt maszyny, w pozostałych wyścigach nasi zdecydowanie przewyższali rywali zwyciężając jedenastokrotnie, a czterokrotnie zajmując drugie lokaty. Wrocław nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni okazał się szczęśliwym miejscem dla polskiego speedwaya.
Robert Noga