Lee Richardson - miłość do dwóch kółek - artykuł Tomasza Lorka

Słychać było brzęczenie much. Czas płynął wolno. Kelnerka, jak to na Bałkanach, uśmiechnięta, serdeczna, ale nie chciała podjechać do taśmy jako pierwsza...

Tomasz Lorek
Tomasz Lorek

Dwie serwetki, skromny wieszak, stoły pachnące drewnem, że aż kręciło w nozdrzach. I niepojęta cisza. W tak dobrej knajpie gdzie żlikrofi smakują jak nigdzie indziej, nie można było znaleźć żywej duszy. Kiedy przyjeżdżał tu Jerzy Kanclerz ze swoją wędrowną grupą na GP Słowenii, było rojno i gwarno, że człek duszy własnej nie mógł usłyszeć, a teraz Krsko jakby nie mogło wygramolić się spod kołdry. Żlikrofi… Prawdziwa poezja. Słoweńskie pierożki. Ciasto okrutnie delikatne i smaczne. Trzeba je cienko rozwałkować, ale nie po to, aby dostrzec przez nie zamek Mokrice, lecz dlatego żeby brzegi pierożków nie były twarde. Ziemniaczane nadzienie z dodatkiem boczku i cebulki. Będąc na Słowenii nie można ominąć tego czarodziejskiego smaku.

Jednak tego dnia nawet najwspanialej przyrządzone pierożki żlikrofi nie skuszą młodego Brytyjczyka. Siedzi na drewnianym krześle, które przypomina czasy Janeza Vajkarda Valvasora, historyka, naukowca i pisarza sławiącego bałkańską przyrodę. Nie przeszkadza mu cisza panująca w Krsko. Jest marzec, więc wiosenne słońce powoli dochodzi do głosu. Żużlowcy wygłodniali jazdy namiętnie kręcą kółka na Stadion im. Matije Gubca, ale nadszedł czas, aby przyjąć nieco kalorii. Lee Richardson siedzi grzecznie. Przypomina ucznia, który nie chce wiercić się, aby nie rozsierdzić belfra. Nie wchodzi w temat żlikrofi, woli zestaw teoretycznie bezpieczniejszy dla sportowca. Makaron. Spaghetti bolognese, herbata ziołowa, woda mineralna. Nikt spośród całej ekipy nie zamówił wynalazku człowieka, który walczył w wojnie secesyjnej - Johna Pembertona. John, uzależniony od morfiny i kokainy, opracował recepturę Coca-Coli, a choć jego specyfik znany jest w Słowenii, tym razem nie znalazł nabywców. Nawet Bimbo, zielonogórski mechanik Lee Richardsona, nie skusił się na napój, o którym Pemberton mawiał, że "jest tak orzeźwiający, że sam Bóg by nim nie wzgardził".
Lee, który zawsze miał minę myśliciela, bywał wesoły, ale miał w sobie taki teatralny odcień uśmiechu. Owszem, bywało, że potrafił cieszyć się jak dziecko, ale nigdy nie był to wybuch radości jaskiniowca, tylko angielski, lekko dystyngowany śmiech, jakby przecedzony przez sito. Ach właśnie, makaron odcedzony z wody, był już gotowy.

Para buchała, sztućce poszły w ruch jak cztery dźwignie sprzęgła na torze, na którym niegdyś fruwał Hans Nielsen i miejscowy mistrzunio, dobra dusza, Kreso Omerzel. Tego dnia Lee był jakiś inny. Jakby nie potrafił cieszyć się nadchodzącym sezonem. Makaron mu smakował, co do tego nie ma grama wątpliwości, jednak Lee nie tryskał energią. Kiedy przetarł usta po konsumpcji i uiścił rachunek, wolno odsunął krzesło. Wyszedł z restauracji, cieszył się promieniami słońca, ale jego myśli wędrowały w inną stronę. Pytał o pasję, o granice poświęcenia. Zdumiewające, że młody człowiek, żądny sukcesów, który zazwyczaj rozkwitał wiosną, bo nie mógł doczekać się pierwszych treningów, rozmyślał o sensie uprawiania sportu.

Przypomniał mi się od razu Lee z zielonogórskiego parku maszyn przy W69, kiedy rozważał możliwość przyjęcia polskiego obywatelstwa. - Gdybym miał polski paszport, mógłbym postarać się o zamożnych sponsorów. Na Wyspach mam grono oddanych ludzi, którzy zawsze wesprą mnie groszem, ale nigdy nie będzie to tak sowita porcja jak w Polsce. Tomasz Gollob, ikona speedwaya w Polsce, nie ma najmniejszych problemów z pozyskaniem sponsorów. Zachowując odpowiednie proporcje, bo wiem, że nie mam takiego naturalnego talentu i takiego wachlarza umiejętności jak Tomasz, ale z pewnością mógłbym pokusić się o zbudowanie sensownego budżetu - argumentował Lee.

Te rozważania o drodze ku finansowej stabilizacji, a co za tym idzie lepszym perspektywom sportowym, przenikały głowę Lee Richardsona niczym wiatr w Alpach Julijskich. Wydawało się, że wygodnie mu w skórze Brytyjczyka, że nie myśli o paszporcie znad Wisły i Odry, a bywało, że siedząc w swoim motorhomie przed Grand Prix na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu, kreślił nieśmiałe plany. Stawiał sobie za wzór brytyjski futbol. Zachwycał się pełnymi trybunami, rwącym potokiem emocji podczas meczu, śpiewami fanów. Wiedział, że żużel może pomarzyć o szerokiej ekspozycji. - Speedway nigdy nie będzie piłką nożną. My ryzykujemy życie, nie potrafimy walczyć o swoje, wikłamy się w kłótnie. Niby jesteśmy wielką rodziną, ale tak naprawdę nikt nie odpuści skrawka toru, każdy forsuje swoją wizję, każdy walczy o miejsce w składzie, o lepszego sponsora, o lepsze pole startowe w wyścigu nominowanym. Cóż bym oddał, byleby tylko uciec od tej wiecznej niewiadomej, od strachu czy dostanę pieniądze za występ, czy będę miał czym zapłacić mechanikom za pracę, czy stać mnie będzie na silniki. I do tego tona dokumentów, papierów itd. Gdzie tu miejsce na spokój myśli? - zastanawiał się Lee, który nie zamykał przed nikim drzwi do motorhome'u.

Nie wiem jak bardzo dręczyły go te myśli, ale jego wzrok czasami zdradzał pokrętne ścieżki, o wiele bardziej pogmatwane od tych, które czasami pokrywają żużlowy tor. Czy w Słowenii, czy w Zielonej Górze, czy we Wrocławiu, czy podczas lunchu w Częstochowie, Lee nosił w sobie pierwiastek człowieka pytającego o swoje powołanie.

Owszem, cieszył się życiem, był wniebowzięty kiedy wykręcił dwucyfrówkę, kiedy stał na podium w Cardiff i w Bydgoszczy, ale ciągle jakby zaglądał za drugą kotarę swojego przenikliwego umysłu i pytał: czy ja powinienem być żużlowcem? Jennifer Aniston - przy tej aktorce wypoczywał. Odlatywał wtedy bardzo daleko od zębatek, dysz, zapłonu, gaźnika i kolejnej wizyty u tunera. Lee z lubością spoglądał na ekran monitora tudzież zaglądał do sali kinowej, aby podziwiać aktorski kunszt Kalifornijki o greckich korzeniach. "Przyjaciele" byli rzecz jasna kultową pozycją, ale Richardson uwielbiał też takie produkcje z Jennifer jak "Sposób na bezsenność", "Karzeł", "Mąż idealny", "Kobiety pragną bardziej", "Bruce Wszechmogący" czy "Wykolejony". Lee odpoczywał przy filmach z udziałem Aniston. Może pociągała go tajemnicza aura pomieszana z cechami trzpiotki jaka otaczała Jennifer z rodu Wodniczek? Każdy z nas potrzebuje skrawka samotności dla własnej duszy. Nawet ludzie posiadający tak liczną rodzinę jak Lee (żona Emma i trójka uroczych chłopców: Josh, Jake i Jenson), muszą wyjść poza granice miasta Alice Springs i zaszyć się w nagich myślach wokół skał Simpsons Gap. Godzina spędzona w samotności jest jak wolność dla niewolnika - mawia legendarny brytyjski dziennikarz żużlowy i wielbiciel muzyki punk - Richard Clark. Cudne, mądre słowa...

Nie wiem czy w dzisiejszym sporcie jest jeszcze miejsce dla wrażliwych ludzi. Pewnie w skromnym, wąskim zakresie takowe poletko jeszcze by się znalazło. Czasami wędrowaliśmy z Lee myślami daleko poza australijski outback, poza leśne ostępy Arlington i wapienne skały pod Częstochową. To zrozumiałe, że żużlowcy chcą sowitych wynagrodzeń, bo ryzykują wiele, poświęcają się, ale nie wiem czy gonitwa za tym co pięknie opakowane i mieszkające w szerokiej niczym Nil mainstreamowej rzece (futbol, Formuła 1, Moto GP) byłaby wyprawą do raju? Podejrzewam, że gdyby Lee czy inny zdolny żużlowiec przedarł się do dyscypliny bardziej majętnej, zacząłby w skrytości ducha utyskiwać, że musi być ubrany jak spod igły, że musi dbać o ładne słówka, o sztuczne uśmiechy, odwiedzać przedszkola, fabryki, tańczyć, śpiewać, chadzać na kolacje, bo tak nakazuje bogaty sponsor, menedżer, agent i Bóg wie kto jeszcze. Może ceną za konto pękające w szwach jest gigantyczny stres, bezsenność, brak swobody? Może ten profesjonalny anturaż uwierałby chłopców przywykłych do cygańskiego życia i dłubania w nosie kiedy się tego zapragnie? Lee chciał przekroczyć barierę dla odrzutowców, chciał zajrzeć za kotarę i zobaczyć jak to jest w świecie, gdzie jada się steka, łososia i inne cudne wiktuały złotymi sztućcami. Pragnął sprawdzić czy stadionowa "gięta" lub hamburger skonsumowany naprędce w drodze z Vojens do Swindon daje człowiekowi więcej radości niż kąpiel w pięciogwiazdkowym hotelu w Brazylii, z którego lepiej nie wychodzić, bo dorwą cię paparazzi lub gangsterzy...

Kiedy był gościem na gali w księstwie Monako, był oszołomiony niczym brzdąc, który wszedł do sklepu z tysiącem cudownych zabawek. Uśmiechał się, dziwował się temu co zobaczył, choć przywiózł ze sobą dozę mądrości wyniesioną z maminej praktyki telewizyjnej. Julie, mama Lee, pracowała jako reporterka w stacji Screensport pod koniec lat osiemdziesiątych, więc przekazała synowi co warto mówić, jak konstruować sentencje, jak panować nad emocjami, a czego za wszelką cenę unikać. Julie wiedziała gdzie przebiega wąska granica pomiędzy telewizyjnym blichtrem a brutalną rzeczywistością. Rozumiała kiedy upudrować życie, a kiedy pokazać je w metaforycznym ujęciu.

Lee prezentował się świetnie, wygłaszał ciekawe teksty, choć miał prawo czuć się jak obywatel trzeciej kategorii, bo speedway żyje sobie spokojnie z dala od wielkomiejskiej arterii Moto GP, superbikes i motocrossu. Z wszystkimi zaletami i wadami takiego stanu rzeczy. Lee przechadzał się po komnatach hotelu w Monte Carlo, rozmawiał, spacerował po deptakach, odpoczywał na plaży. Zaglądał na salony, gdzie brylowali Valentino Rossi (ówczesny mistrz w klasie 250 ccm), Emilio Alzamora (mistrz w klasie 125 ccm), Alex Criville (mistrz królewskiej klasy 500 ccm), Carl Fogarty (mistrz superbikes), Dougie Lampkin (mistrz trialu), David Vuillemin (mistrz supercrossu), Giovanni Sala (legenda enduro) czy spece od motocrossu: Alessio Chiodi, Frederic Bolley, Andrea Bartolini. Czy Lee doznał mrowienia w kubkach smakowych? Oczywiście, bo był to wieczór jakich mało. Jeden jedyny raz kiedy on, chłopak z Hastings, przyjechał na galę mistrzów, więc naturalne, że chciał przesiąknąć atmosferą wyjątkowego grudniowego dnia... Czy mógłby żyć codziennie w otoczeniu złotych żyrandoli? Nie, ale chciał znaleźć coś pośredniego pomiędzy speedwayem, a więc stanem naturalnej surowości jak mawia Mark Webber, były kierowca F1, a wyścigiem w Singapurze, gdzie przepych otumania ludzkie zmysły na jeden weekend.

Czy Lee Stewart Richardson był bardziej kochany w Polsce niż na Wyspach? Peter Oakes, znakomite brytyjskie pióro, zarówno muzyczne jak i sportowe, stawia taką tezę. Oakes powołuje się na rozgorączkowanych, przejętych smutkiem fanów speedwaya z Piły, Grudziądza, Zielonej Góry, Lublina, Rzeszowa, Częstochowy, Wrocławia. Głębokie poruszenie wywołał tragiczny wypadek Lee. Śruby, które obluzowały się, płuco, które nie wytrzymało siły uderzenia, rozpaczliwe, smutne spojrzenie Lee na lekarzy, na mechanika Darka Łapę, na wrocławskich majstrów, wreszcie w błękit niebios... Czy Lee zdawał sobie sprawę, że przekraczając bramy do żużlowego światka, rozpoczyna niebezpieczny, acz ponętny taniec z przeznaczeniem? Nie, choć bywało, że wracał myślami do wujka Steve'a Weatherley, który przypłacił kalectwem zabawę z żużlowym motocyklem. Lee miał w sobie element rewolucjonisty, jakkolwiek dziwnie to brzmi, bo z natury był spokojnym człowiekiem. Rewolucjonisty w tym wymiarze, że chciał sprawdzić czy złe demony, które osadziły wujka na wózku inwalidzkim są już uśpione i na wieki pokonane. Każdy żużlowiec lubi pytać, lubi przekomarzać się z niewiadomą, z tym co przyniesie życie. Nie wiadomo kto wyjdzie pierwszy z wirażu, nie wiadomo czy silnik od tunera będzie się świetnie spisywał, nie wiadomo czy strzelę po trasie Sama Ermolenko czy Jasona Crumpa... Równania z niewiadomymi kręcą, ale potrafią też przerażać.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×