Stefan Smołka: Lista najlepszych (cz. III) - uzasadnienie

Wróćmy raz jeszcze do prezentowanej tabeli najlepszych żużlowców, indywidualnych mistrzów Polski i medalistów MŚ, teraz wzbogaconej o dorobek medalowy każdego z zawodników w IMŚ, DMŚ/MŚP/DPŚ i IMP.

Stefan Smołka
Stefan Smołka
ŻUŻLOWCY POLSCY - WSZYSCY MISTRZOWIE POLSKI i MEDALIŚCI MISTRZOSTW ŚWIATA - do roku 2013 włącznie (wytłuszczona czcionka podkreśla zdobycze najwyższej wagi)
Oprócz suchych faktów jako podstawy wyliczeń o miejscu decydować musi również wkład danego zawodnika w poszczególne etapy rozwoju "czarnego sportu" w Polsce, zasługi explorera, pierwszego, który udowadniał, iż Polak też potrafi. Pierwsze kroki są wszak najtrudniejsze. Stąd tak wysoka pozycja Alfreda Smoczyka - pierwszego z wielkich, Antoniego Woryny - pierwszego na podium IMŚ, Jerzego Szczakiela - pierwszego złotego w świecie czy Andrzeja Wyglendy, który (z tym samym Szczakielem) pierwszy raz wygrywał finał MŚP. Czwórka pierwszych na liście właściwie nie podlega żadnym przelicznikom czy współczynnikom, bo to są ludzie, którzy ten sport na własnych ramionach wynieśli z nizin ku bezmiarom chwały. To są gwiazdy w znaczeniu dosłownym, grawitacja ich się nie ima - stały się jej źródłem.

Na czele Tomasz Gollob - niezależnie od sympatii czy antypatii. Król nad królami, a decydują wyniki na torze. Drugie w historii polskie złoto, dwa razy srebro i cztery razy brąz IMŚ - na tym można by poprzestać, ale ów mistrz ma ponadto w kolekcji 10 medali MŚ z zespołem narodowym, w tym sześć złotych - z decydującym udziałem własnym w ich zdobywaniu. Żałować można, iż ten żużlowy brylant nie osiągnął więcej w finałach IMŚ, bo przez co najmniej kilka lat długiej kariery na całym świecie zwyczajnie nie miał sobie równych, co nie przełożyło się na wynik. Może gdyby pozostawiono formułę jednodniowych finałów, to splendor Golloba byłby jeszcze większy? Gdyby nie odpuścił, ze stratą dla siebie i pięknych tradycji finałów IMP, to niechybnie miałby też fantastyczną dwucyfrową kolekcję złotych tytułów czempiona krajowego. Zostawmy gdybanie.

Na drugim miejscu - po namyśle - Antoni Woryna. Ten pierwszy z polskich medalistów IMŚ (czego dokonał na obcej ziemi, w Goeteborgu, a powtórzył cztery lata później we Wrocławiu, choć dopiero co opuścił szpitalne sale po intensywnym leczeniu świeżych ran) okazał się żużlowcem kompletnym i wyjątkowo wszechstronnym. Mistrzostwa świata, Europy, Polski, indywidualnie i drużynowo - wszędzie na podium, nie raz i nie dwa na najwyższym. Pierwszy z Polaków dekorowany medalem IMŚ, jako jedyny z orłem na piersi wspiął się na podium stadionu Wembley w turnieju indywidualnym (nieprawdą jest bowiem, iż nikt z Polski nie stał na pudle słynnego Empire Stadium) i ze łzami w oczach śledził podnoszoną na maszt biało-czerwoną w finale mistrzostw Europy roku 1966, a wyżej od Antka stali wtedy tylko ci najsławniejsi ze sławnych: Barry Briggs i Ivan Mauger. Woryna ponadto przetarł Polakom szlaki wiodące do najsilniejszej w świecie ligi brytyjskiej. Kilkanaście lat przed nim Polakom - owszem - pozwolono na kilka krótkich jednosezonowych staży w mitycznej british league, a skorzystali z tego: Marian Kaiser, Stefan Kwoczała, Henryk Żyto, Paweł Waloszek i Kazimierz Bentke. Antoni natomiast postawił na szali cały swój dorobek, jakimś cudem z ogromnym trudem zdobył zgodę wpierw opornego klubu i PZM. Wreszcie wywalczył, bodaj najtrudniejsze wtedy, "błogosławieństwo" najważniejszych władz partyjnych i koniec końców podpisał trudny, w pełni profesjonalny kontrakt z renomowanym klubem najwyższej ligi brytyjskiej - sławnych "piratów" z Poole. Mieszkając w Anglii bez możliwości odwiedzania Polski (coś w rodzaju biletu w jedną stronę), Woryna dał się namówić do pisania felietonów, które publikowano na łamach "Speedway Mail". Wspominał tam ukochany Rybnik, rodzinę, chwalił kolegów, m.in. Zenka Plecha, który dwa lata później jeździł już dla Hackney. Wrota zostały otwarte - zasługi Antka są tu oczywiste. Zimą Woryna ścigał się w Australii i Nowej Zelandii, a o jego postawie na antypodach świadczą listy pochwalne polonii australijskiej kierowane do Polski. "Toni" za swoją nieustępliwość płacił wyjątkową cenę. Bywały wstrząśnienia mózgu, otwarte złamania, poderżnięte gardło - o włos od tętnicy, przeszczepy tkanki, a nawet przeżył jednostronny paraliż ciała, wyleczony przez kręgarkę, gdy lekarze dali już za wygraną. Po tym wszystkim ten wyjątkowy twardziel wracał na tor i znów wygrywał, choć oczywiście część sezonu, prawie rok w rok, bezpowrotnie tracił. Umknęło mu w ten sposób wiele finałów, a z nimi możliwe medale mistrzostw świata i Polski. Zdobył mimo to dwa złote krążki DMŚ i jeden srebrny, złoty laur IMP i dwa razy Złoty Kask. Ogromny był jego wkład w sukcesy jedynego klubu, którego barw bronił, mistrzowskiego ROW-u. Jednak to przede wszystkim za swoje indywidualne wyczyny w 1974 roku został okrzyknięty "żużlowcem 30-lecia" w Polsce, wyprzedzając wówczas, co znamienne, Plecha, Jancarza, Szczakiela, Waloszka i Wyglendę. Wtedy, w połowie lat 70. wszystko, co złote dla Polski (zanim nastała era Golloba) już się wydarzyło, więc czytelnicy "Przeglądu Sportowego", wybierając Worynę - wiedzieli co czynią - postawili na najlepszego. Ponadto, co potwierdzała brytyjska prasa, a koledzy z Wysp mówią do dziś, Antoni Woryna znany i podziwiany był w świecie. Tylko niestety w Rybniku popularny Antek bywa zbywany milczeniem, a konkretnie niezrozumiałym uporem władz samorządowych (i marginalnej - lecz jak się okazuje wpływowej - cząstce ludzi bez serca), lekceważących zbiorowy głos tysięcy obywateli, w tym znanych sportowców, chcących go honorować mianem patrona stadionu, którego czarny tor nosił ku chwale miasta, gdzie się rodził i żył. Miasta, któremu pozostał wierny... do końca. Ukochanego wnuka jedynego Antoni, razem z synem Mirkiem, po kryjomu niemalże od kołyski zaczął kształtować na żużlowca, nim dopadła go śmierć okrutna a niespodziewana - w sile dojrzałego wieku. Antku, wypraszaj łaski dla wymodlonej perełki, tam w Niebie!
Jedyny Polak na podium stadionu Wembley - Antoni Woryna, obok Ivan Mauger i Barry Briggs Jedyny Polak na podium stadionu Wembley - Antoni Woryna, obok Ivan Mauger i Barry Briggs
Do miana trzeciego w historii polskiego żużlowca proponuję z czystym sumieniem tego najbardziej porywającego z czasów tuż powojennych, a mianowicie Alfreda Smoczyka. To jest - przyznaję - więcej głos serca niż rozumu. Ale nikt nie zaprzeczy, że tylko przedwczesna śmierć odebrała młodziutkiemu wtedy "Fredowi" tytuły, po które bez wątpienia i bez trudu by sięgnął, wynosząc przy okazji w ciężkich latach powojennych cały polski żużel ku dużo wyższym pułapom, niż to miało miejsce bez niego. To były czasy niezwykłej, rosnącej popularności żużla. Popisy ówczesnych "gladiatorów" oglądały co niedziela dziesiątki tysięcy widzów na wielu stadionach w kraju i za granicą. Dziś kilkanaście tysięcy jest rzadkością. Media (prasa i ewentualnie radio) piały zachwyty nad wyczynami czarnych jeźdźców na żużlowych torach, Alfred Smoczyk był ich niekwestionowanym królem - idolem dla milionów. Nie żyje już ani sam bohater, nie ma już z nami setek tysięcy jego wielbicieli. Czy to powinno obniżać miejsce tak fenomenalnych postaci w historii polskiego żużla? Odkryłem przy okazji ciekawą zbieżność historycznych faktów. Swoje marzenia, by zostać wielkim żużlowcem mały Antoś Woryna budował na podziwie dla "Freda". Jako 8-letni chłopak był z ojcem na stadionie i widział kosmiczne popisy Smoczyka, bijącego podczas Rewii Asów jesienią 1949 roku rekord rybnickiego toru o prawie 4 sekundy. Po wielu latach Antoni Woryna był tym, który przyznawał licencję żużlową młodemu Tomkowi Gollobowi, przepowiadając mu wielką przyszłość. Tak zazębiły się biografie największych.

Za pierwszą trójką - niemały tłok. Trzeba tu widzieć zdobywców podium IMŚ, ale i dorobek z kadrą narodową oraz pozycję w kraju. Po rozważeniu na zimno wszystkich "za i przeciw", stawiam na Jerzego Szczakiela. Pierwszy z Polaków indywidualny mistrz świata - wtedy, gdy się to mogło jeszcze rodakom co najwyżej przyśnić. Do tego w wielkim stylu dwa lata wcześniej mistrz świata w parze z Andrzejem Wyglendą. Był też wicemistrzem IMP, o czym się zapomina. Człowiek z cienia, z małego klubu, środowiska niezamożnego, ale pracowitego i ambitnego - dokonał rzeczy wielkich. Na pewno skazą na wizerunku opolanina jest brak szerszego potwierdzenia swej klasy, zarówno w światowych, jak i krajowych rozgrywkach, ale wpływ ciężkich kontuzji był nadto widoczny. Tego pierwszego sensacyjnego mistrza świata z Polski przebić może (i to już niebawem) piąty na razie na liście, wciąż czynny i niesiony na fali wznoszącej, Jarosław Hampel. Jeśli tylko uda mu się choć raz jeden stanąć najwyżej w końcowej klasyfikacji cyklu (czy jak kto woli cyrku) SGP IMŚ, to wtedy rzecz jasna Jarek wślizguje się od razu tuż za Tomasza Golloba. Na dziś nie byłoby to jeszcze za bardzo możliwe, ani… sprawiedliwe.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×