Długa zima zapowiada gorące lato - artykuł Grzegorza Drozda

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Była sobie kiedyś wiosna, a raczej zima. Taka sama jak w ostatnich tygodniach. W kwietniu wciąż padał śnieg, a mecze trzeba było odwoływać i przekładać.

Na nic zdał się trud młodego i ambitnego Grega Hancocka, który aby zdążyć na mecz aż lądował helikopterem na płycie stadionu Startu Gniezno. Mimo, że była druga połowa kwietnia śnieg nie dał za wygraną i ekscytujący mecz beniaminka ze Stalą Rzeszów trzeba było odwołać. Przemarznięci i zmoczeni liczni kibice warujący przed bramą stadionu odeszli z kwitkiem do domów. Polski żużel dźwigał się wtedy powoli po zapaści z poprzedniej dekady. Nie mieliśmy takich zawodowców jak Greg Hancock, który z dnia na dzień "lądował" na innym torze. Koniem pociągowym był Tomasz Gollob, który akurat wypadł z zaprzęgu elity Grand Prix. Zmienników nie było, bo na arenie międzynarodowej mieliśmy tylko bydgoszczanina, choć niektórzy twierdzą, że w tym względzie niewiele się zmieniło. Nasz numer jeden był również głównym autorem największego zamieszania na progu opisywanego sezonu 1996. Dwudziestopięcioletni polonista miał w końcu zadebiutować w słynnej British League i przywdziać plastron jastrzębi z Exeter. Gdy wydawało się, że wszystko jest już dograne Speedway Gollob Team oznajmił, że jest zmuszony wycofać się z wypełnienia kontraktu. Na drodze stanęły kolizje dwóch - dosłownie dwóch - terminów meczów Exeter z zawodami mistrzowskimi w Polsce. Mózg temu, senior Władysław, jako głównego winowajcę wskazał oczywiście GKSŻ i stojących na czele polskiego żużla Andrzeja Grodzkiego i Andrzeja Witkowskiego. - Starty najlepszego polskiego zawodnika są wspólnym dobrem, a nie tylko samego zainteresowanego - grzmiał Gollob, licząc na przywileje ze strony centrali. W obecnych czasach nie do pomyślenia, aby ktoś niańczył i pielęgnował profesjonalistę, który chce jeździć w zagranicznych ligach.

Sam Ermolenko. Fot. archiwum autora
Sam Ermolenko. Fot. archiwum autora

Ze startów Polaka wyszły nici. Zapowiadał się trudny sezon dla Golloba, który jeżdżąc wyłącznie na szerokich i długich krajowych torach musiał sprostać wyzwaniu powrotu na salony Grand Prix. W cyklu nie mieliśmy żadnego reprezentanta. W lidze angielskiej też, bo promotorzy brytyjskich klubów nie byli Polakami w ogóle zainteresowani. W brytyjskim żużlu istniał przepis, że jedynie dwóch polskich zawodników z najwyższymi średnimi w rodzimej lidze może podjąć się startów w najstarszej i najlepszej wtedy lidze świata. Taki był obraz naszego żużla. Dziś Polacy stanowią największą grupę obcokrajowców w europejskich ligach, a w cyklu GP regularnie mamy po trzy nazwiska, które rozdają karty. Prawie każdy jest zawodowcem, posiada team, sponsorów, świadomość indywidualisty i działa na własny rachunek.

Ostatnie tygodnie żużlowcy pilnie poszukiwali cieplejszych miejsc nie tylko na Starym Kontynencie, gdzie można by było dosiąść motocykli. Żużlowych i motocrossowych. W 1996 roku dopóki z krajowych torów nie zniknął śnieg "w interesie" panowała głucha cisza. Wszyscy cierpliwie czekali na pierwsze promyki słońca i nikomu do głowy nie przyszłoby turlać się gdzieś w okolicy basenu Morza Śródziemnego. Bezczynność przerabiali w moim rodzinnym Rzeszowie. Stal Rzeszów wzmocniona Grześkiem Rempałą i Markiem Kępą z plejadą zdolnych młodzieżowców miała być czarnym koniem rozgrywek. Plany były ambitne. Postawa zawodników i działaczy nieco mniej. Jeden sparing w Lesznie i bardzo późny wyjazd na rzeszowski tor. W efekcie pierwsze zwycięstwo Stal zanotowała w… czerwcu. Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia. Żużlowcy wyjeżdżają na cross do Hiszpanii, oblegają południowe obiekty i szukają jazdy gdzie się tylko da.

Podium zawodów w Diedenbergen. Fot. archiwum autora
Podium zawodów w Diedenbergen. Fot. archiwum autora

Postęp w ciągu tych siedemnastu lat w polskim żużlu najlepiej ilustrują dwie zawieruchy. Pierwszy miał miejsce właśnie w 1996 roku, który stał pod znakiem walki czołowych żużlowców z władzami FIM o tzw. łysonie, czyli opony bez nacięć na klocku bieżnika. Ówczesny dyrektor cyklu Grand Prix - Duńczyk Ole Olsen, doszedł do wniosku, że łyse opony są najlepszym pomysłem na uatrakcyjnienie widowiska. W ten sposób mniej będzie liczyła się moc silnika, a większą wagę odgrywać będą umiejętności żużlowca. Jak to z reguły bywa w takich przypadkach okoniem stawali ci najbardziej utytułowani i doświadczeni, jak Sam Ermolenko i Hans Nielsen. Amerykanin wręcz zapowiedział, że nigdy, przenigdy nie wyjedzie do wyścigu z takim ogumieniem.

Sytuacja stawała się coraz bardziej patowa. W końcu obie zwaśnione strony poszły na kompromis. Nowe gumy w Grand Prix, ale od sezonu 1997. Za to na próbę "łysonie" w drużynowych mistrzostwach świata i Grand Prix Challege w czeskiej Pradze. W rezultacie w "drużynówce" zabrakło elity GP. Sytuacje wykorzystali Polacy i w składzie Tomasz Gollob, Piotr Protasiewicz i Sławomir Drabik na bawarskim długim torze w Diedenbergen sięgnęli po złoty medal, na który polscy kibice czekali od 27 lat. Byliśmy nacją, która pokornie oczekiwała na finał utarczek elity z władzami FIM. Polscy żużlowcy nie mieli żadnej siły przebicia. W dopełnieniu historii o łysoniach warto dodać, że Challenge w Pradze okazał się turniejem roku, a Sam Ermolenko głównym aktorem przedniego widowiska. Niestety Sudden Sam musiał przełknąć gorycz porażki i nie awansował do cyklu. Był to łabędzi śpiew mistrza świata z Pocking 1993 roku na międzynarodowej arenie. Ermol nigdy więcej nie wrócił na salony.

Dyrektor Grand Prix - Ole Olsen. Fot. Archiwum autora
Dyrektor Grand Prix - Ole Olsen. Fot. Archiwum autora

Drugi incydent to niedawna i świeża sprzeczka o powrót skór zamiast nylonów i kevlarów. Tym razem zakulisowym dialogom nadawali ton polscy żużlowcy, a władze światowego żużla wiedzą, że w pierwszej kolejności trzeba liczyć się ze zdaniem Polski. Minęło siedemnaście lat. Tomasz Gollob wciąż jeździ, Greg Hancock zmaga się z helikopterami bądź samolotami by zdążyć na mecz, a zima wciąż potrafi przyprawić o zawrót głowy.

Na wiosnę w 1996 roku zima długo kazała nam czekać na warkot motocykli. Podobnie jak teraz. Ale gdy w końcu ruszyła żużlowa karuzela, sezon wynagrodził nam z nawiązką długie oczekiwanie serwując nam wiele sensacyjnych rozstrzygnięć i wiele radości w krajowym żużlu. Polak po raz pierwszy został mistrzem świata juniorów. Kadra zdobyła złoty medal, w Grand Prix młody, gniewny Billy Hamill zdetronizował w fascynującym finiszu starego wygę Hansa Nielsena, a w lidze Włókniarz nieoczekiwanie został mistrzem Polski, pokonując w finale toruński Apator. Tak zresztą zaczęła się legenda obecnego trenera kadry Marka Cieślaka. Jutro rusza liga. W 1996 roku na otwarcie opóźnionej inauguracji późniejszy mistrz Włókniarz na własnym torze po zaciętym meczu przegrał z aktualnym mistrzem Polski i faworytem rozgrywek Atlasem Wrocław. Czy historia powtórzy się i nadchodzący rok będzie równie sensacyjny? U progu sezonu 2013 sytuacja wydaje się bliźniaczo podobna. Polacy marzą o powrocie na szczyt, a Marek Cieślak ostrzy zęby na kolejne triumfy. Szykuje się gorące lato.

Grzegorz Drozd

Źródło artykułu:
Komentarze (1)
avatar
UnrealGno
16.04.2013
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Pamiętam tamten dzień :) Greg przyleciał helikopterem i wylądował na murawie stadionu. Ludzie byli w szoku bo w tamtych czasach to nie była codzienność. Mecz się nie odbył ale potem w restaurac Czytaj całość