Bohdan Tomaszewski, milczenie jest złotem
Komentator pozwalający widzowi chłonąć sportową ucztę w ciszy. Czy to jest możliwe? Bohdan Tomaszewski pokazał jak można pięknie milczeć podczas transmisji.
Czy słowo "klęska" nie jest dziś nadużywane w relacjach z różnych aren? Sport to najprostsza forma wyrażania emocji. Jedni się radują, inni smucą. I tak jest zarówno ze sportowcami dzielnie walczącymi na światowych arenach, jak i kibicami, przeżywającymi ich rywalizację. Pan Bohdan wychodził z założenia, że sport jest zbyt prostą dziedziną życia, by doprowadzać ludzi do rozpaczy i poczucia wielkiej klęski. I tej płaczliwości i wylewania żali na sportowców nie może też być w dziennikarskich relacjach. Pan Bohdan jak nikt inny potrafił się troszczyć o sportowców po porażkach, z nutką romantyzmu rzetelnie oceniał ich dokonania, trzeźwo analizując, nie usprawiedliwiając, nie biczując.
Czasem lepiej jest pięknie pomilczeć niż brzydko zagadać transmisję. Sam uwielbiam uciekać w ciszę w tym krzykliwym, pędzącym świecie (być może czynię to zbyt rzadko, bo czasem po chwili ciszy na pewne sprawy patrzę inaczej, nie tylko te sportowe). Dlatego w tym milczeniu pana Bohdana odnajdowałem estetę i po prostu wrażliwego człowieka, romantyka, który miał niezwykły dar włączenia pauzy w najlepszym możliwym momencie. A raczej nabył go z wiekiem, bo jak sam mówił dopiero z czasem zrozumiał, jak można ubogacać relację ciszą. I to nie było spowalnianie przekazu, a wręcz przeciwnie - nadanie ekspresji, pozwolenie widzowi włączyć myślenie, bo przecież słuchacz (tak często nazywał sympatyków sportu zasiadających przed telewizorami czy radioodbiornikami) swój rozum ma i chce mieć czas, by się zadumać nad siłą sportu w chwilach nadchodzących triumfów bądź porażek. Do pana Bohdana idealnie pasuje powiedzenie: "mowa jest srebrem, a milczenie złotem".
"Haloooo, tu Wimbledon". Tym zwrotem pan Bohdan dodawał magii od wielu lat jedynemu rozgrywanemu na trawie wielkoszlemowemu turniejowi. Tym krótkim zawołaniem idealnie wpasował się do specyfiki Wimbledonu, jego tradycji i podniosłości. Niby trzy słowa, a człowiek miał ciarki na całym ciele, gdy je wypowiadał pan Bohdan swoim pięknym tembrem głosu. Bardzo mi będzie brakować tej jego nieskazitelnej polszczyzny, tonowania emocji, wybuchania tylko w najbardziej podniosłych momentach. Bo komentarz nie polega przecież na tym, by przekrzyczeć całą transmisję.Armia dziennikarzy sportowych w niebie zyskała mistrza nad mistrzami. Nam pozostaje cieszyć się, że mogliśmy go słuchać i chłonąć jego obrazy tworzone przy użyciu minimalnej ilości słów. Czasem podczas komentowanych przez pana Bohdana meczów tenisowych zamykałem oczy, zdając się całkowicie na jego opis. I później patrząc na powtórkę okazywało się, że widziałem dokładnie to, co mi przekazał swoim głosem. To jest właśnie dar malowania słowem, którym obdarzeni są nieliczni. Najlepszy tutaj przykład to komentarz do złota Bronisława Malinowskiego na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Tego nie trzeba widzieć, wystarczy iść za głosem pana Bohdana i ma się w głowie obraz tej walki polskiego lekkoatlety z przeszkodami i rywalami.
Będę tęsknił za subtelnym budowaniem przez pana Bohdana prostych, a zarazem jakże oryginalnych zdań (by malować słowem w relacji na żywo po prostu trzeba się z tym urodzić). Będę wracał myślami do tej pięknej ciszy. Nabrała ona zupełnie nowego sensu w świecie dzisiejszego sportu, którym rządzą dwa rodzaje emocji: euforia i rozpacz. Obcując z ciszą łatwiej nam będzie nauczyć się minimalizmu w wyrażaniu myśli. Czasem lepiej ugryźć się w język i powiedzieć lub napisać o dwa słowa mniej niż o dwa za dużo. Kultura słowa i konstruktywna krytyka liczy się ponad wszystko.
Maestro Bohdan Tomaszewski uczył nas tego każdego dnia, dziennikarzy, często zapędzających się w swoich osądach bądź też wygładzających rzeczywistość, ale i zwykłych kibiców, przeżywających porażki swoich idoli jak osobistą tragedię. On relacjonował wielkie sportowe wydarzenia bez używania ani grama lukru oraz ani grama złośliwości. Gdy się go słuchało szczególnie przy nieudanych startach naszych sportowców, człowiek przyjmował ich porażki jako coś, z czym trzeba się po prostu pogodzić bez wylewania wiadra pomyj. Bo przegrywać każdego dnia muszą się uczyć sportowcy, którzy często przekraczają próg własnych możliwości, ale inni po prostu mogą okazać się lepsi. Kultury zachowania po porażkach muszą się też uczyć dziennikarze i kibice. Odszedł ostatni Mohikanin dziennikarstwa sportowego, w którym dbałość o słowo i nienaganna polszczyzna były fundamentem budowania relacji i umiejętnego tonowania emocji. Bez niego Wimbledon już nigdy nie będzie taki sam.