Andy Roddick, wielki wojownik o wielkim sercu

Andy Roddick to z pewnością jedna z najbardziej nietuzinkowych postaci tenisowego świata. Z jednej strony niezwykle waleczny i ambitny, z drugiej podchodzący do życia z wielkim humorem i dystansem.

Robert Pałuba
Robert Pałuba

Gdy Andy Roddick w czwartek ogłosił, że po tegorocznym US Open zakończy zawodową karierę, tenisowy świat był w szoku. Po cichu wszyscy spodziewali się, że Amerykanin niedługo powie "pas", jednak nikt nie sądził, że stanie się to tak nagle, bez wcześniejszych zapowiedzi.

- Przez cały rok uważałem, że tutaj [w Nowym Jorku] poczuję, co dalej. Gdy grałem mecz pierwszej rundy, poczułem - powiedział na konferencji prasowej.

Pierwsze znaki pojawiły się podczas Wimbledonu. Gdy Roddick schodził z kortu centralnego po zaciętym, ale ostatecznie przegranym meczu z Davidem Ferrerem, niezwykle ciepło pożegnał się z uwielbiającą go widownią. Jakby wiedział, że to już ostatni raz.

- Nie sądziłem, że jeszcze tam wrócę - wyznał w czwartek. I już nie wróci.

Wraz z całym pokoleniem New Balls, Roddick był kimś znacznie więcej niż tylko znakomitym tenisistą - był społecznym fenomenem.

Come on, Andy!

W swoim pierwszym ćwierćfinale turnieju wielkoszlemowego, Roddick przegrywa z Lleytonem Hewittem w piątym secie 4:5 i serwuje przy równowadze w gemie dziesiątym. Lądujący niezwykle blisko linii bocznej forhend zostaje wywołany jako autowy. Młodziutki chłopak z Nebraski urządza awanturę, której nie powstydziłby się John McEnroe za najlepszych lat, ale sędzia pozostaje niewzruszony, piłka meczowa dla Australijczyka. Na wypełnionym do ostatniego miejsca Arthur Ashe Stadium zawrzało jak w ulu. Faworyt gospodarzy broni dwóch meczboli, ale przy trzeciej minięcie Hewitta odprowadza już tylko wzrokiem.

Roddick dziękuje rywalowi za walkę, a także (owszem, ociągając się) podaje rękę sędziemu głównemu, którego pięć minut wcześniej był gotów zwyzywać od ślepych idiotów. Pierwszą gorzką pigułkę przełknął z godnością. Nie wiedział wtedy, że to dopiero pierwsza z bardzo wielu.

- Chcę podziękować fanom za to, że byli tu ze mną do końca. Lleyton walczył wspaniale, był dziś ode mnie lepszy. Ale jeszcze tu wrócę - zapowiedział w pomeczowym wywiadzie.

Ponad 20 tysięcy kibiców zgromadzonych na wieczornej sesji US Open nagrodziło obu zawodników owacją na stojąco. Poprzeczka wisiała bardzo wysoko, ci sami fani poprzedniego wieczora zgotowali taką samą owację przed tie breakiem czwartego seta pojedynku dwóch herosów: Pete'a Samprasa i Andre Agassiego, którzy rozegrali jeden z najlepszych pojedynków w historii białego sportu.

Był rok 2001. Osiem dni wcześniej Andy Roddick skończył 19 lat.

Społeczny fenomen

Na pierwszy rzut oka ciężko zrozumieć światowy fenomen, jakim był Andy Roddick. Tenis Amerykanina był do bólu wręcz prosty, oparty na potężnym serwisie i niezłej grze zza linii końcowej. Jego forhendowi brakowało lat świetlnych do forhendu Federera i innych specjalistów od tego uderzenia, dziura na bekhendzie w gorszych dniach była wielkości tej ozonowej, a wolej wzbudzał raczej uśmiech politowania niż zachwytu.

Łatwo jest wytłumaczyć armię fanów amerykańskich. Roddick od samego początku kreowany był na następcę największych tenisowych mistrzów, z kończącymi kariery Agassim i Samprasem na czele i z pewnością był największą nadzieją amerykańskiego tenisa.

Poza granicami USA, wielu nie przekonywał jednowymiarowy tenis mistrza US Open. Przez niektórych uważany za skrajnie nudny, nie mający wiele wspólnego z tenisową wirtuozerią, miał sporą grupę przeciwników.

Amerykanina uwielbiano jednak za jego charakter. Determinacja, wola walki i chęć poprawy, żelazne nerwy, a także szczerość i otwartość uczyniły go symbolem tenisisty, który może osiągnąć bardzo wiele, nie będąc wcale technicznym geniuszem. Ta nieustępliwość, razem z atomowym serwisem, z którego pomocą przez 13 lat obronił niezliczoną liczbę break pointów, zostanie przez wszystkich zapamiętana. Nawet tych, którzy grę Jankesa uważali za odrażającą. Dla Roddicka nie było ważne, że z Federerem przegrał wcześniej 20 spotkań. Na każde kolejne wychodził walczyć jak o życie i dać z siebie wszystko na korcie. Był mentorem i wzorem dla całego pokolenia zarówno tenisistów, jak i tenisistek.

Wybuchowy, nie szczędzący gorzkich słów sędziom, rozwalający rakiety, był jednocześnie zawodnikiem grającym bardzo fair, czego wyraz dał chociażby w 2005 roku w Rzymie. W pojedynku z Fernando Verdasco Roddick prowadził 5:3 w drugim secie i miał trzy piłki meczowe przy serwisie rywala. Przy pierwszej z nich i drugim podaniu, sędzia liniowy wywołał podwójny błąd. Gdy Hiszpan szedł już do siatki, amerykański tenisista podszedł do śladu, który po krótkich oględzinach zatarł, uznając, że piłka była dobra. Gdy na pomeczowej konferencji dziennikarze chcieli gloryfikować postawę Roddicka, ten krótko odpowiedział: - To nie było nic niezwykłego, po prostu zaoszczędziłem sędziemu wycieczki. Na pewno podjąłby tę samą decyzję. Roddick spotkanie przegrał.

Nie ma wątpliwości, Amerykanina cały czas byłoby stać na wygrywanie mniejszych imprez (w ostatnich miesiącach wygrał dwa takie turnieje), ale po prostu nie chce wegetować w Tourze jako statysta, tenisista z drugiej półki. Roddick walkę o zwycięstwo ma we krwi. I właśnie takie podejście do życia, w parze z coraz częstszymi i poważniejszymi urazami spowodowały, że w dniu swoich 30. urodzin były lider rankingu ogłosił, że po US Open odwiesza rakietę na kołek.

Decyzja jest jak najbardziej zrozumiała i zasługuje na szacunek. Niepocieszona pozostanie tylko grupa jego miłośników, gotowych wstać o 4 nad ranem, by obejrzeć mecz swojego idola w drugiej rundzie małego turnieju w Atlancie, San Jose czy Delray Beach.

Jeśli tegorocznego US Open nie wygra reprezentant gospodarzy, USA po raz pierwszy w Erze Open nie będzie posiadało aktywnego mistrza wielkoszlemowego.

Ofiara szwajcarskiej precyzji

W 2003 roku Roddick osiągnął wymarzony szczyt. Wygrał kolejno turnieje w Montrealu, Cincinnati oraz wielkoszlemowy US Open, zakończył rok na pozycji lidera. Zdawało się, że tenis doczekał się kolejnego wielkiego dominatora. I doczekał się, tylko nie został nim Roddick, a rok starszy Federer.

Pisząc o Roddicku, nie można uniknąć porównań do Lleytona Hewitta (który podobnie jak Amerykanin osiągnął mniej, niż sugerowały początkowe wyniki). Nie można też nie poruszyć tematu Rogera Federera, największego kata amerykańskiego tenisisty i sprawcy większości jego tenisowych nieszczęść.

Ich konfrontacje często zamieniały się w tenisową lekcję, choć Amerykaninowi nie można było odmówić zacięcia i ambicji. Bazylejczyk czytał podanie rywala jak otwartą książkę, serwisy przekraczające 240 km/h potrafiły wracać na drugą stronę siatki pod samą linię końcową. Federer zabierał Roddickowi jego największy atut, bez którego zostawało niewiele. A do tego nie miał w zwyczaju odpadać we wczesnych fazach turniejów i w większości przypadków droga do końcowego triumfu wiodła przez męczarnie z najniewygodniejszym rywalem.

To Szwajcar czterokrotnie stanął mu na drodze w wielkoszlemowych finałach, w tym w niesamowitym finale Wimbledonu trzy lata temu, kiedy Roddick zmarnował w drugim secie prowadzenie 6-2 w tie breaku, przegrywając ostatecznie 14:16 w piątym secie.

- Przepraszam, Pete, próbowałem go powstrzymać. Naprawdę próbowałem - mówił do obecnego na trybunach Pete'a Samprasa podczas ceremonii zakończenia. Federer wygrał wtedy swój 15. turniej wielkoszlemowy, bijąc rekord amerykańskiej legendy. Bez wątpienia była to najbardziej dotkliwa porażka w jego karierze, z której w zasadzie już się nie otrząsnął, a ukochanego Wimbledonu już nigdy nie wygrał.

Także ten rozdział Roddick zamknął w sposób najlepszy z możliwych. Mimo 21 porażek, w ostatniej konfrontacji z Federerem zwyciężył. W tym roku, w Miami, w III rundzie przerwał passę sześciu kolejnych przegranych ze Szwajcarem, dając w najważniejszych momentach próbkę waleczności i charakteru, a w ostatnim gemie broniąc się ze stanu 15-30 trzema potężnymi serwisami. Federer wygrał 16 poprzednich spotkań w sezonie i jeśli istniała odpowiednia osoba, by go powstrzymać, to był nią właśnie Roddick.

Po meczu... kabaret

O pozakortowych wyczynach Roddicka także krążą legendy. Konferencje prasowe to obecnie przede wszystkim udawana skromność i częste omijanie odpowiedzi na niewygodne pytania. Roddicka nigdy to nie dotyczyło - zawsze bezpośredni, mówiący co myśli (także osobom zadającym głupie pytania, o czym przekonał się pewien dziennikarz w Pekinie). Do historii przeszła już konferencja Amerykanina po przegranym półfinale Australian Open w 2007 roku, kiedy Federer zdemolował go 6:4, 6:0, 6:2.

- Jak czułeś się na koniec meczu?
- Beznadziejnie, żałośnie, jak frajer. Poza tym wszystko było w porządku.

- Co powiedział Ci Jimmy [Connors] po meczu?
- Dał mi piwo.
[...]
- Możesz opowiedzieć nam, co stało się od stanu 4-4 w pierwszym secie? Jest 4-4, Federer właśnie Cię przełamał.
- Tak, przełamał mnie. Potem przełamał mnie jeszcze trzy razy, a w trzecim secie jeszcze dwa razy. 26 minut później było po meczu. Też to widziałeś?
[...]
- Prezentujesz się tu lepiej niż na korcie.
- Osz kurde. Gdyby istniał ranking konferencji, pewnie nie musiałbym martwić się o moje miejsce w Top 5.
[...]
- Jak śpisz po takim wieczorze?
- Zależy od tego, ile jeszcze wypiję.

Potrafił powygłupiać się na korcie z Novakiem Djokoviciem (z którym nota bene do końca kariery był w chłodnych stosunkach, głównie z powodu złośliwych komentarzy odnośnie udawania kontuzji przez Serba), czy dać widzowi szansę by spróbować odebrać jego potężny serwis. Próbowała też Kim Clijsters, z podobnym rezultatem. Innym razem wziął udział w zakładzie: przeciwnik - amator - grał rakietą, Roddick uderzał piłkę... patelnią! Zawsze chętnie występował w charytatywnych meczach pokazowych, nigdy jednak nie obnosząc się nadmiernie ze swoją sławą.

Co dalej?

Reakcje na wieści o zakończeniu kariery były natychmiastowe. Cała plejada największych gwiazd tenisa podziękowała na pomeczowych konferencjach, w telewizji i internecie za bogatą karierę i lata walki, na czele z Jimmym Connorsem, Tracy Austin, Johnem McEnroe, Rogerem Federerem, Sereną Williams i Pam Shriver, choć lista na pewno jest znacznie dłuższa. Komentująca na żywo na antenie ESPN Mary Joe Fernandez miała problemy z pohamowaniem łez i na pewno nie była w tym osamotniona.

Sam Roddick na konferencji był jednak w niezwykle dobrym nastroju, a o płaczu nie było mowy. Amerykanin od 2009 roku jest mężem supermodelki i aktorki Brooklyn Decker (pojawił się nawet u jej boku w jednym filmie), a także od lat poświęca się działalności charytatywnej razem ze swoimi najbliższymi tenisowymi przyjaciółmi: Mardym Fishem i Jamesem Blakiem.

Tenisista z Omahy, dzięki wsparciu swojej fundacji, otworzył niedawno centrum kształcenia dla młodzieży w Austin. - Oczywiście, zdałem sobie sprawę, że moja kariera tenisowa nie będzie trwać wiecznie. Okazja, by zrobić coś dobrego i trwałego w Austin była dla mnie niezwykle ważna - tłumaczył swoje zaangażowanie w projekt.

Roddick w USA ma status absolutnej gwiazdy, więc sympatycy białego sportu z pewnością jeszcze nieraz zobaczą go w programach telewizyjnych, czy usłyszą w komentatorskiej budce. Nie wolno też zapominać, że Amerykanin nie zakończył występu w tegorocznym US Open.

Na czwartkowej konferencji zadeklarował: - Nie zamieniłbym ani minuty. Kochałem każdy dzień mojej kariery. A wraz z nim, miliony fanów na całym świecie.

współpraca: Dawid Tarasewicz

robert.paluba@sportowefakty.pl

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×