Sukces po francusku, czyli tylko wariaci są coś warci

Wybuchowa mieszanka charakterów w reprezentacji pod wodzą Laurenta Tilliego (a także Earvina Ngapetha) w końcu przyniosła upragniony sukces międzynarodowy.

Michał Kaczmarczyk
Michał Kaczmarczyk
Rok temu nie udało się, i to w sposób najtrudniejszy do zaakceptowania, bo na ostatniej prostej. Cała praca wykonana przez Trójkolorowych w fazie grupowej Ligi Światowej, zakończonej z dorobkiem 30 punktów i tylko dwiema porażkami na koncie, została zmarnowana w wielkim finale zmagań drugiej dywizji w Sydney. Francuscy siatkarze prowadzili w tie-breaku z gospodarzami 13:11, by ostatecznie przegrać 14:16. Australijczycy świętowali historyczny awans do Final Six we Florencji, a faworytom pozostało przepracowanie moralnego kaca. - Byłem tak przygnębiony po turnieju w Sydney, że musiałem wziąć kilka dni urlopu, a moim zawodnikom dałem trzy tygodnie wolnego - opowiadał Laurent Tillie, obecnie chyba najszczęśliwszy człowiek we Francji. Tym razem wszystko potoczyło się zgodnie z odważnym, ale konsekwentnie realizowanym planem i nawet los był tym razem po stronie zuchwalców.
Pytany o najważniejsze dwa momenty Final Six Tillie odpowiada bez wahania: zwycięstwo nad Brazylią i set urwany Amerykanom w drugim starciu grupowym, ten, który dał Francji miejsce w półfinale kosztem gospodarzy. Pierwszy z nich pozwolił uwierzyć drużynie w swoją moc, drugi przekonał ją ostatecznie, że tym razem już nic, nawet jedna, przypadkowa akcja, nie jest w stanie odebrać im zasłużonego triumfu. Nawet rezultat 17:12 w trzecim secie po porażkach w dwóch wcześniejszych setach i rozbicie mentalne, któremu nie potrafiła się oprzeć nawet niezłomna boiskowa psychika Earvina Ngapetha. Wystarczyły pomyłki Holta i Jaeschke, by czwarta drużyna globu odzyskała wiarę w urwanie rywalom seta i utrzymanie się na powierzchni. By zabójczy dla rywali tercet Ngapeth-Rouzier-Tillie znów ruszył do akcji i stworzył spektakl grożący bardziej wrażliwym kibicom zawałem serca, ale mimo wszystko zakończony szczęśliwie.

Można podziwiać niezachwianą pewność siebie selekcjonera Francuzów, pracującego z narodową drużyną od zaledwie trzech lat, ale dopiero teraz przychodzi zrozumienie dla Tilliego i jego niepohamowanej pogoni za historycznym złotym medalem. Oto dokonała się zmiana spojrzenia na ostatnie wyczyny Les Bleus: dzięki brazylijskiej wiktorii seria piętnastu zwycięstw z rzędu w jednej edycji "Światówki" nie ostanie się w historii jedynie jako statystyczna ciekawostka w sam raz do siatkarskich quizów, ale będzie najlepszym z możliwych potwierdzeń niesamowitej dyspozycji Trójkolorowych w 2015 roku.

Owszem, od dawna było wiadomo, że z francuskimi siatkarzami należy się liczyć, ale nawet w najlepszych latach, za czasów Franza Granvorki i Stephane'a Antigi, nie stać ich było na zrobienie ostatniego, mistrzowskiego kroku, a dramatyczna porażka w Sydney była tego najwyraźniejszym symbolem. 52-letniego syna Algieru nie interesowało powtórzenie srebra z 2006 roku, tylko przełamanie psychologicznej bariery wielkiego finału i przekonanie własnych graczy, że stać ich na wykonanie planu od A do Z. I plan został wykonany, w dodatku w jakim stylu - po drodze został pokonany wielki Bernardo Rezende, polegli też mistrzowie świata, dowodzeni przez kolejnego wybitnego adepta francuskiej szkoły siatkówki oraz twórcę jej aktualnej potęgi.
Jeden za wszystkich... /fot. FIVB Jeden za wszystkich... /fot. FIVB
Już podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata obecny trener Jastrzębskiego Węgla Mark Lebedew nie ustawał na swoim blogu w zachwytach nad Trójkolorowymi, uznając ich za najlepszą drużynę świata pod względem "transition", czyli przejścia z defensywy do ataku w kontrze. Spotkania w Maracanazihno potwierdziły, że pod tym względem nic się nie zmieniło, natomiast w końcu do głosu doszły pozostałe atuty Francuzów, zwłaszcza te ofensywne. Kolejny bardzo dobry turniej zanotował Antonin Rouzier, który w Polsce będzie musiał zmagać się chyba do końca kariery z łatką zawodnika o psychice juniora, zawodzącego w najważniejszych momentach: jak na złość krytykantom, były gracz kędzierzyńskiej ZAKSY w turniejowych statystykach punktowych okazał się gorszy jedynie od Atanasijevicia i Andersona, zaś najlepiej o jego postawie świadczy dyskusja nad słusznością wyboru atakującego Serbów do drużyny finałów Ligi Światowej. Zerkając jeszcze raz do statystyk, okazuje się, że wśród przyjmujących bez wątpliwości rządzili Ngapeth i Kevin Tillie, gwarantujący spokój w szykach obronnych, zaś Jenia Grebennikov potwierdził swój światowy prymat wśród libero, podobnie jak szybki jak błyskawica Benjamin Toniutti na swojej pozycji. Nie sposób zapomnieć o Kevinie Le Roux, który w grze na siatce i w polu zagrywki prezentował się imponująco niczym Chrystus Odkupiciel nad całym Rio de Janeiro (porównanie absolutnie nieprzypadkowe). I w końcu sam niepodrabialny Ngapeth, którego francuscy komentatorzy przyrównują to do narcystycznego geniusza Zlatana Ibrahimovicia, to do przerośniętego dziecka Mario Balotellego, podkreślając przy tym, że przy wyliczaniu wybryków nie może jednocześnie zapominać o pięknie boiskowych akrobacji siatkarza (w końcu nieprzypadkowo otrzymał on imię po legendzie NBA, Earvinie Johnsonie) i tego, jak dobrze wywiązywał się ze swojej roli w zespole Milionerów z Rio. Nie wiadomo, czy więcej w najlepszym zawodniku próby przedolimpijskiej jest sportowego artyzmu czy szaleństwa objawiającego się na stacji kolejowej lub w paryskiej dyskotece. - Jego nie można kontrolować, można go tylko próbować zrozumieć - powiedział na ten temat Laurent Tillie i kto wie, czy to podejście nie jest kluczowe w jego pracy z reprezentacją. Algierczyk, niestroniący od ekspresji w latach zawodniczej kariery, dobrze wiedział, że połączenie rygoru i alkomatu w starciu z drużyną, w której znajduje się tak wiele ekstrawertycznych indywidualności jest skazane na niepowodzenie i postanowił zająć się kwestiami czysto sportowymi, ufając, że sami zawodnicy w granicach przyzwoitości odpowiednio zadbają o atmosferę i wzajemne relacje. I to sprawdziło się w stu procentach.

Siatkarze palą papierosy przed hotelem? Ich sprawa, w końcu to oni biorą odpowiedzialność za zdrowie i wizerunek. Lubią powygłupiać się przy głośnej muzyce? Dopóki nie robią tego po ciszy nocnej i są później w stanie normalnie trenować, nie ma problemu. Podejście zaprzeczające żelaznej dyscyplinie zaprowadzanej przez Philippe'a Blaina za jego rządów w kadrze zaowocowało powstaniem ekipy sympatycznych szaleńców, bawiących się siatkówką na parkiecie i życiem poza nim. Grupą kolegów, którzy po prostu lubią ze sobą przebywać i grać w jednym zespole. A twarzą całego projektu został nie kto inny jak Ngapeth, autor popularnej w mediach społecznościowych nazwy Team Yavbou (od slangowego bouyave, czyli w cenzuralnym tłumaczeniu "niszczyć, demolować") i iście plemiennego przedmeczowego rytuału z polskich mistrzostw świata.

Walka trenera Tilliego o prestiż należny drużynie posunęła się już do tego stopnia, że selekcjoner Trójkolorowych zdążył przed startem finałów w Rio pokłócić się z rodzimymi dziennikarzami o miejsce przeznaczane w prasie sportowej na opisy zwycięstw swoich podopiecznych. Przez długi czas psioczył, że żurnaliści z Francji interesują się siatkówką od święta, jedynie przy okazji igrzysk olimpijskich i wolą zajmować się przeciętnymi piłkarzami z Ligue 1 niż tymi, którzy faktycznie zasługują na zainteresowanie mediów. Wygląda na to, że selekcjoner Francuzów nie musi się martwić, przynajmniej przez najbliższe miesiące, o nagłówki gazet i należne hołdy. Może wypadałoby tylko zadbać o podstawy wiedzy o współczesnej siatkówce u polityków. Prezydent Francois Hollande gratulował na Twitterze kadrze siatkarzy za złoty medal… mistrzostw świata. Ale kto wie, czy to naprawdę jest tylko zabawna pomyłka, a nie na przykład zaklinanie rzeczywistości.

Michał Kaczmarczyk

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×