Polacy pokochali Anastasiego za sukcesy, otwartość i selfie

Włoski szkoleniowiec najpierw zaczarował kibiców, kiedy został trenerem reprezentacji Polski. Po niecałym roku przerwy objął stery w Gdańsku, pozostając w Polsce na dłużej.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
Pierwszy kontakt Andrei Anastasiego z naszym krajem nie był przyjemny. Kiedy przyleciał do Polski i jako nowy selekcjoner postanowił odwiedzić ośrodek przygotowawczy w Spale zapytał swoich współpracowników: "ile kilometrów jest z Warszawy w to miejsce?". "Niewiele ponad sto" - usłyszał. "To co? Godzinka jazdy samochodem?" - naiwnie wypalił. Kiedy po trzech godzinach korków, dziurawych i krętych dróg wysiadł ze służbowego samochodu, miał dość. "Zastanawiałem się w jaki sposób mogę teraz wrócić na Okęcie i złapać pierwszy samolot do Italii" - przyznał wiele miesięcy później.
Aż trudno w to uwierzyć, ale teraz włoski trener nie wyobraża sobie życia bez Polski. Jego miłość rozpoczęła się w 2011 roku, kiedy z naszą reprezentacją ustrzelił hat-tricka (brąz Ligi Światowej, brąz mistrzostw Europy, srebro Pucharu Świata). Trwa nadal. Teraz od podstaw buduje potęgę Lotosu Trefla Gdańsk. Z zespołem, na którego przed sezonem nikt nie stawiał (bukmacherzy płacili aż 75 złotych za każdą złotówkę postawioną na to, że gdańszczanie zdobędą mistrzostwo Polski) awansował do wielkiego finału PlusLigi oraz turnieju Final Four Pucharu Polski, który w najbliższy weekend zostanie rozegrany w Ergo Arenie.

Postawił na młodych-gniewnych

Wróćmy do 2011 roku. Andrea Anastasi przejął po Danielu Castellanim rozbitą reprezentację Polski - po nieudanych mistrzostwach świata rok wcześniej. - Rzucił się na głęboką wodę, przecież na dodatek z kadry zrezygnowali: Paweł Zagumny, Mariusz Wlazły, Michał Winiarski i Daniel Pliński - wspomina były selekcjoner, Ryszard Bosek. - Skreślił też Piotra Gacka i kontuzjowanego Sebastiana Świderskiego. Praktycznie z dnia na dzień przestała istnieć pierwsza szóstka. Andrea rozpoczął pracę od zera.

Włoch pokazał, że ma stalowe nerwy. Zbudował zespół oparty na młodych: Zbigniewie Bartmanie, Bartoszu Kurku, Pawle Zatorskim. - Wizjoner! - pisała połowa dziennikarzy. Druga połowa patrzyła na to wszystko z przerażeniem. - Nie będzie pracował dłużej niż rok - można było usłyszeć w kuluarach. Anastasi spokojnie powtarzał: Nie widzę jednostek. Widzę serce i ducha walki całego zespołu. To jego motto.

W sumie pracował trzy sezony, które można śmiało zapisać po stronie jednych z bardziej udanych w historii polskiej siatkówki. Przecież to za jego kadencji zdobyliśmy pierwszy w historii złoty medal Ligi Światowej (2012). "Krasnal" (taki przydomek ma jeszcze z czasów kariery zawodniczej, mierzy zaledwie 183 cm) rozkochał w sobie polskich kibiców. Mimo że…

Kombinuje jak Włoch Nie da się ukryć, że Anastasi to wychowanek włoskiej szkoły trenerskiej. Jego zespoły nie grają pięknej, technicznej, efektownej siatkówki. Tutaj raczej liczy się skuteczność, ambicja oraz taktyka. Kiedy jednak są sukcesy, kibice przymykają na to oko.

Mało tego, Anastasi - jak mało kto - kombinuje i, co należy podkreślić, poruszając się w granicach prawa, uwielbia wykorzystywać do granic możliwości dziury w regulaminie. To właśnie Włoch podczas mistrzostw Europy 2011 nakazał polskim siatkarzom przegrać ze Słowacją tylko dlatego, aby ominąć w fazie ćwierćfinałowej mocną Rosję. Wielu polskich fachowców wyrażało swoje oburzenie, ale brązowy medal skutecznie zamknął im usta. - Rok wcześniej Daniel Castellani nie wykorzystał furtki w losowaniu, chciał być przejrzyście uczciwy i poniósł totalną klęskę. Andrea potraktował kadrę jak biznes, o który trzeba dbać, bo sponsorzy płacą wielką kasę. Można być oburzonym, ale który z nich przeszedł do historii? Którego kibice w końcowym rozrachunku nosili na rękach? - mówi w rozmowie ze Sportowymi Faktami, Andrzej Niemczyk.

- Skoro działacze nie potrafią stworzyć przejrzystego systemu rozgrywek mistrzostw Europy, to ja jestem od tego, aby ten ich błąd maksymalnie wykorzystywać - Anastasi nawet nie starał się ukrywać ze swoją "taktyką".

Rodzina, znajomi, zabawa

Anastasi, jak przystało na prawdziwego Włocha, w życiu prywatnym wyznaje zasadę "wino, kobiety i śpiew". Uwielbia spotkania ze znajomymi, które są zazwyczaj połączone z uroczystą kolacją. Mimo 55 lat na karku obecny szkoleniowiec Lotosu podoba się płci pięknej. - Andrea jest nieziemsko przystojny - przyznaje jego żona Erica, z którą Anastasi ma dwójkę synów: Giulio i Pietro. - Jednak wiem, że nasza miłość jest głęboka.

Tak, Anastasi pod tym względem również jest typowym Włochem. Prawdziwy "family man". W swoim rodzinnym miasteczku - Poggio Rusco - zna wszystkich. Kiedy odwiedza zaledwie siedmiotysięczną miejscowość rozmawia z każdym: począwszy od burmistrza, księdza i szefa policji, a kończąc na sprzedawcy w miejscowym sklepie spożywczym oraz poczciwym Luigo, który od zawsze naprawia ludziom w okolicy telewizory, pralki czy lodówki. - To nasz człowiek, kochamy go - można usłyszeć od kogokolwiek zaczepionego na ulicy Poggio Rusco.

- To mój prawdziwy dom - przyznaje szkoleniowiec. - Mimo że dzięki mojej pracy odwiedziłem większą część świata, mieszkałem w wielkich hotelach w Rio de Janeiro, Paryżu czy Tokio, zawsze wracam do Włoch. Do mojego miasteczka.

Kartonowy Kubica

Anastasi jest pewny siebie, zawsze świetnie ubrany, doskonale wypada przed kamerą, na dodatek doskonale posługuje się nowinkami technicznymi. Jest obecnie chyba najbardziej aktywnym siatkarskim trenerem w mediach społecznościowych. Jego profile na twitterze czy instagramie aż kipią.

Włoch pokochał selfie. Robi je o każdej porze dnia i nocy, w najbardziej niebywałych miejscach świata, w różnych sytuacjach. Ma potężną kolekcję zdjęć z kibicami, rodziną, znajomymi, najlepszymi zawodnikami świata, a nawet z "papierowym" Robertem Kubicą. Postać (w formacie 1:1) polskiego kierowcy dorwał na jednej z polskich stacji benzynowych. Oczywiście natychmiast wyciągnął telefon komórkowy i… cyk, poszło do sieci.

Fotka z Kubicą tak spodobała się siatkarzom Lotosu Trefla, że postanowili kartonowego Kubicę zabrać do autokaru jadąc na mecz do Bielska-Białej. Nasz kierowca zasiadł nawet za sterami autobusu, co również uwieczniono na zdjęciu. Nie trzeba być szczególnie przebiegłym, aby połączyć fakty: Lotos sponsoruje siatkówkę, Kubica reklamuje Lotos.

Siatkarski Jose Mourinho

Akcja z Kubicą nie była przypadkowa. Anastasi doskonale czuje marketing, który rządzi obecnym sportem. Wie, jak zachęcić ludzi do przyjścia na mecz, doskonale czuje, kiedy ma udzielić mocniejszego wywiadu, błyskawicznie reaguje na akcje promocyjne.

Otrzymał nawet nieoficjalny przydomek "siatkarskiego Jose Mourinho". Dokładnie jak w przypadku Portugalczyka, zapewnia świetne wyniki, a wartością dodaną jest szum medialny. Nie jest przypadkiem, że mecze ligowe Trefla Lotosu cieszą się wielkim zainteresowaniem, a kilka tygodni temu podczas meczu ze Skrą Bełchatów na trybunach pojawiło się prawie 11 tysięcy widzów. Magnesem jest głównie Anastasi.

- Andrea doskonale czuje wymagania, które stawia nowoczesny sport i profesjonalnie zorganizowany zespół - cieszy się Piotr Należyty, prezes klubu. - Jest chętny do współpracy, a na dodatek kreatywny. To przyjemność z nim pracować. Podkreślają to wszyscy nasi pracownicy.

Marzenie o Lidze Mistrzów

Pierwszy mecz o mistrzostwo Polski - z Asseco Resovią - podopieczni Anastasiego przegrali 0:3. Możemy być jednak pewni, że emocje jeszcze nie zabraknie. Siatkarze z Gdańska grają na luzie. - My nic nie musimy, rzeszowianie są faworytami i ciąży na nich presja - powtarza Anastasi.

Jeżeli nawet nie uda się wywalczyć tytułu mistrzowskiego oraz Pucharu Polski, to przed Lotosem stoi świetlana przyszłość. Nieoficjalnie wiadomo, że działacze mają jeszcze mocniej "sypnąć" groszem. Włoch będzie mógł poszaleć na transferowym rynku. - A wtedy gdańszczanie mogą nawet zdominować PlusLigę - podkreślają w kuluarach szefowie najlepszych polskich klubów.

Zresztą, nie tylko polską. Nie stoi nic na przeszkodzie, aby Lotos mocno wszedł na arenę międzynarodową. - Jako zawodnik zdobyłem trzykrotnie Puchar CEV - przyznaje Anastasi. - Jako trener marzę o wygraniu Ligi Mistrzów. Najlepiej z chłopakami z Gdańska!

Cheerleaders Flex Sopot na meczu Lotos Trefl Gdańsk - PGE Skra Bełchatów

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×