Byłem już na granicy wytrzymałości - rozmowa z Fabianem Drzyzgą, rozgrywającym reprezentacji Polski

Dla rozgrywającego wicemistrza Polski tegoroczny sezon w reprezentacji jest cenny nie tylko z powodu zdobycia tytułu mistrza świata, ale także dlatego, że wreszcie został doceniony przez trenera.

Ola Piskorska
Ola Piskorska

Ola Piskorska: To na początek zapytam czy po mistrzostwach świata masz już ochotę uciekać na widok mediów?

Fabian Drzyzga: Nie chciałbym być niegrzeczny, ale... (śmiech). Szczerze mówiąc mam już trochę wszystkiego dosyć, ostatni miesiąc był bardzo męczący. Poza boiskiem byliśmy trochę małpkami pokazowymi "idźcie tam, zróbcie to", "uśmiechnijcie się" i tak w kółko. Rozmowy z mediami to akurat jest nasz normalny, codzienny obowiązek jako profesjonalistów, ale zainteresowanie kibiców było ogromne i po prostu niekończące się. Jest pewna granica liczby zdjęć i autografów, jakie jestem w stanie dać po jednym meczu, zwłaszcza pięciosetowym. Zresztą to samo było w hotelu, wysiadałem rano z windy, ledwo obudzony, w drodze na śniadanie i od razu byłem otoczony przez kibiców. Mam nadzieję, że nasz sukces i ta popularność przełożą się na całą polską siatkówkę, a nie tylko nas czternastu.
Po meczu finałowym nie wierzyłeś do końca w to, co osiągnęliście. A teraz, po tygodniu? Budzisz się rano i się zastanawiasz czy to był tylko piękny sen?

- Nie mam czegoś takiego, że wstaję rano i myślę sobie "wow, jestem mistrzem świata, mogę wszystko" (śmiech). Nadal jest mi ciężko w to wszystko uwierzyć. Może po jakimś czasie to do mnie dotrze, na razie mam tylko poczucie, że graliśmy strasznie ciężki turniej i go wygraliśmy.

Kilku twoich kolegów z reprezentacji przyznało się do tego, że przed mistrzostwami świata nie wierzyli w medal. A ty?

- Gratuluję odwagi albo głupoty każdemu, kto przed turniejem wierzył w to, że zdobędziemy tytuł mistrza świata (śmiech). Nie byliśmy faworytami, może dopiero w trakcie trwania turnieju nasze szanse zaczęły wydawać się większe. Ale jak w trzeciej rundzie wylosowaliśmy Brazylię i Rosję, to nie wierzę, żeby ktokolwiek przewidywał nasz medal. Prawie wszyscy uznali, że dla reprezentacji Polski turniej się skończył.

A wy sami jak zareagowaliście?

- Na pewno byliśmy zdenerwowani, nawet wkurzeni. Oczywiście, nie spodziewaliśmy się, że ktoś nam ułoży grupę i będziemy mieć łatwiej.

W szóstce to już nie ma opcji "łatwiej".

- Dokładnie. Ale dostaliśmy najtrudniejszą grupę możliwą, z mistrzem olimpijskim i obrońcą tytułu, a mogliśmy dostać choćby jeden z tych słabszych zespołów, które grały w Katowicach. Choć mogę powiedzieć, że ja byłem pewny, że wygramy z Rosją. O to się nie martwiłem. Tylko mogło być tak, że jedno zwycięstwo by nam nie wystarczyło do awansu. I tego się obawialiśmy, że nawet grając jeden dobry mecz z Rosją i tak możemy odpaść z turnieju. Na szczęście stało się inaczej, pokonaliśmy obu przeciwników i w sumie tylko USA z nami wygrało na mistrzostwach. Choć nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie i ktoś będzie o tym pamiętał.

Myślę, że ma, bo nikt nigdy nie powie, że bokami i kombinacjami doszliście do tego mistrzostwa świata.

- To prawda, zwłaszcza w porównaniu z Włochami, którzy cztery lata temu ułożyli sobie pod siebie całą drabinkę (śmiech). Nikt nie powie, że jako gospodarze turnieju mieliśmy jakkolwiek łatwiej. Brazylijczycy do dziś płaczą, że musieli jechać z Katowic do Łodzi i z powrotem, a my zjechaliśmy pół kraju w czasie mistrzostw, od Warszawy przez Wrocław i Łódź do Katowic. Zrobiliśmy tournee po Polsce, bo chcieliśmy się pokazać jak największej liczbie kibiców i sprawić im przyjemność. I wcale nam to nie przeszkodziło w zdobyciu tytułu mistrza świata.

Mówiłeś, że pokonania Rosji się spodziewałeś. Czyli wygranie meczu z Brazylią 3:2 w trzeciej rundzie to był ten moment, kiedy zacząłeś myśleć, że półfinał i medal są w zasięgu waszych rąk?

- My za każdym razem byliśmy niezwykle skoncentrowani na danym spotkaniu. Chyba po żadnym meczu żaden z nas nie biegał po szatni z okrzykiem "mamy sukces, mamy sukces". Nawet po wygranym półfinale się nie cieszyliśmy, tylko nastawialiśmy się na finał i walkę o złoto. Podchodziliśmy do każdego meczu na tym turnieju z założeniem, że chcemy go wygrać i nie myśleliśmy o tym, co będzie dalej. Lekka niepewność się u nas pojawiła tylko po porażce ze Stanami, ale zniknęła po kolejnych wygranych. Poza tym już od drugiej rundy to dla nas każde spotkanie było jak finał, bo było o być albo nie być w turnieju. To chyba też jest jedna z przyczyn naszego sukcesu, że ani razu nikt nie powiedział, na przykład po meczu z Iranem "o, teraz już będzie z górki, idziemy po medal".

Za czasów poprzedniego szkoleniowca reprezentacji, Andrei Anastasiego, nie dostawałeś prawie w ogóle szans grania. W mistrzostwach świata to ty wyszedłeś w pierwszym składzie między innymi na oba bardzo ważne mecze trzeciej rundy i poprowadziłeś zespół do zwycięstw. Miałeś małą osobistą satysfakcję wtedy myśląc o poprzednich latach?

- Mam głęboką nadzieję, że takie lata, jak przeżyłem w kadrze przy Anastasim, już nigdy się nie powtórzą, bo to było najgorsze z wszystkiego, co mi się dotychczas przydarzyło. Była mi bardzo trudno być nieustannie po prostu niewidzialnym dla trenera. Robiłem swoje i czekałem na szansę, ale jej nie dostawałem. I nie mówię tu o byciu pierwszym rozgrywającym, tylko w ogóle o możliwości wejścia na boisko, na przykład kiedy drużynie idzie gorzej albo przegrywa. Rezerwowi są po to, żeby w razie potrzeby mogli wejść i pomóc, a nie po to, żeby wyłącznie stali i klaskali. Ale dla tego trenera rezerwowi byli zupełnie niewidzialni, jak gdyby ich nie było. Był to naprawdę trudny okres dla mnie, wiele się nauczyłem. Bardzo mi pomógł fakt, że byłem z Miśkiem Winiarskim w pokoju, on mnie uspokajał i tonował nastroje. Gdybym trafił na kogoś innego, kto by mnie podkręcał dodatkowo i wzmacniał negatywne emocje, to pewnie bym zrezygnował z reprezentacji. A tak szukałem w sobie cierpliwości, choć momentami moja wytrzymałość wisiała już na cieniutkiej niteczce. Poza Miśkiem jeszcze wspierali mnie rodzice i dziewczyna, dzięki nim wszystkim udało mi się to przetrwać. Tylko oni wiedzą, co ja przeżywałem każdego dnia. Jak wygrywaliśmy to się cieszyłem, ale po każdej porażce zastanawiałem się, czy moje wejście coś by zmieniło, może coś bym zespołowi pomógł. Ale nie dostawałem takiej szansy, inni rezerwowi też nie. Czemu tak było, wie tylko Anastasi, który, co najciekawsze, z tego co widziałem w mediach, czuje się też ojcem naszego tegorocznego sukcesu. Trochę mnie to śmieszy, ale cóż, mamy w końcu wolność słowa.
Nowy sztab trenerski reprezentacji Polski zaufał Fabianowi Drzyzdze Nowy sztab trenerski reprezentacji Polski zaufał Fabianowi Drzyzdze
Domyślam się, że to były dla ciebie wspaniałe chwile, kiedy po tych latach mogłeś w reprezentacji wyjść na boisko i grać?

- Nie tylko podczas mistrzostw, już podczas Ligi Światowej miałem masę satysfakcji i radości z gry. Po dwóch sezonach niegrania to było naprawdę wspaniałe. Oczywiście, jak miałem 18 lat, to miałem frajdę z samego przebywania z reprezentacją, podawania chłopakom picia czy ręczników. Ale jak miałem 22-23 lata to już było inaczej, czułem, że mógłbym pomóc zespołowi, a dalej nic nie robiłem. Za trenerów Antigi i Blaina po raz pierwszy poczułem się dowartościowany, potrzebny drużynie od początku sezonu. To było wspaniałe, dla każdego zawodnika to jest najważniejsze. Zobacz, ilu w naszej ekipie było chłopaków, którzy, tak jak ja, wcześniej nie dostawali szansy. Pomijam Mateusza Mikę czy Rafała Buszka, którzy nawet nie byli powoływani przez Anastasiego. Ale Paweł Zatorski przejechał trzy razy cały świat i nie odbił piłki w meczu. Na pewno to też nie było dla niego łatwe. I jeszcze z naszego rocznika jest Karol Kłos. My wszyscy dopiero przy nowym trenerze dostaliśmy szansę i mam poczucie, że wykorzystaliśmy ją najlepiej, jak się da. Udowodniliśmy wszystkim, że warto na nas stawiać. I pokazaliśmy też poprzedniemu trenerowi: może gdyby pan wcześniej dał nam szansę, to byłoby lepiej? Byłyby inne wyniki? Oczywiście, może nie, bo to jest sport, ale nawet tego nie sprawdził. A Stephane i Philippe nam zaufali i wyszło z tego coś pięknego.

Wyjątkowe są wasze relacje z Pawłem Zagumnym. Zwykle obaj rozgrywający w kadrze, z natury swojej pozycji mający trudne charaktery, średnio się ze sobą dogadują, a często zdarzają się i poważne konflikty. Jak to zrobiliście?

- To prawda, Paweł nie jest grzecznym chłopcem i ja też niespecjalnie (śmiech). Mamy dwa różne charaktery, ale z drugiej strony jest w nas coś podobnego. Od pierwszego spotkania na zgrupowaniu w Bełchatowie się dogadaliśmy, że mamy wspólny cel, jakim są mistrzostwa świata. Nie medal, ale sam turniej. Dla Pawła pewnie to były ostatnie mistrzostwa świata. I od samego początku kibicowaliśmy sobie wzajemnie, a nie, tak jak się często zdarza "a niech mu się noga powinie, to ja wejdę i będę grać". Było między nami masę rozmów w autokarze i dobrej, koleżeńskiej atmosfery. Myślę, że tak fajnej, pozytywnej, przyjemnej rywalizacji mogę już nie przeżyć w życiu, z nikim.

To na koniec zapytam cię o klub. Po tym sezonie twój kontrakt w Rzeszowie się kończy, jako mistrz świata na pewno będziesz miał masę propozycji, również z innych krajów. Masz jakieś marzenie co do klubu czy jakiejś innej ligi? Albo na przykład przekonanie, że na pewno nie wyjedziesz z Polski?

- Życie pokaże, nauczyłem się nie robić żadnych tego rodzaju planów ani nie mieć oczekiwań. Teraz przede wszystkim muszę odpocząć, zregenerować siły, wrócić do zdrowia, a potem walczyć z moim klubem o jak najlepszy wynik w kraju i w Lidze Mistrzów. O niczym innym na razie nie myślę. Nie mam żadnych marzeń ani preferencji, interesującą propozycję można dostać w Polsce, można i za granicą. W razie czego nie miałbym problemów z wyjechaniem do innego kraju. Ale na razie nawet się nie zastanawiam czy chcę zostać w Rzeszowie czy odejść, bo przed nami długi sezon i wszystko może się wiele razy zmienić. Życie mnie już nauczyło, że nie ma co planować z wyprzedzeniem.

Rozmawiała Ola Piskorska

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×