Katar? Uczcie się na moich błędach - rozmowa z Mariuszem Jurasikiem

W 2012 r. Mariusz Jurasik podpisał "kontrakt życia" z katarskim klubem El Jaish. Tak przynajmniej sądził. Później jednak bajka zamieniła się w koszmar. - Był strach - wspomina znany polski zawodnik.

Michał Fabian
Michał Fabian

El Jaish to klub-potęga. Nie tylko w Katarze, ale na całym kontynencie. W dwóch ostatnich latach wygrywał klubowe rozgrywki w Azji. To w nim występują gwiazdy reprezentacji (m.in. Zarko Marković, Rafael Capote, Goran Stojanović), która w piątek zmierzy się z Polską w półfinale mistrzostw świata.

Jesienią 2012 roku tenże El Jaish zaproponował umowę Mariuszowi Jurasikowi, wielokrotnemu reprezentantowi Polski, medaliście MŚ z 2007 (srebro) i 2009 (brąz) roku. Zawodnik nosił się wówczas z zamiarem zakończenia kariery. Gdy odezwali się szejkowie, zmienił zdanie.
Popularny "Józek" cieszył się z podpisania "kontraktu życia". Na początku wszystko było jak w bajce. Jednak po kilku tygodniach sielanka się skończyła. - Przyszły nowe władze, które wzięły miotłę i chciały "zamieść" wszystko pod dywan. Ich zdaniem zarabiałem za dużo. Chcieli, żebym się zgodził na obniżenie kontraktu o 50 procent, na co nie przystałem. Zaczęły się perypetie. Przestali się odzywać, odpowiadać na telefony, maile - mówił ostatnio Jurasik w TVP.

Problem Polaka polegał na tym, że oddał Katarczykom paszport (na tej podstawie mieli mu wyrobić miejscowe prawo jazdy i dowód). Gdy okazało się, że w El Jaish już nie zagra, nie chcieli mu oddać dokumentu. W ten sposób Jurasik znalazł się w "katarskiej niewoli". Zdołał się z niej wyrwać dopiero po interwencji polskiej ambasady.

Michał Fabian: Jak pan dziś reaguje na hasło Katar?

Mariusz Jurasik: Jestem z Kataru wyleczony. U mnie trwał trochę dłużej niż siedem dni, jak to zwykle bywa. Nie mam nic przeciwko temu państwu. Jest już ok.

Mówi pan o tym ze śmiechem. Po latach już o to łatwiej, ale domyślam się, że w 2012 roku przeżywał pan naprawdę ciężkie chwile.

- Zgadza się. Podchodzę teraz do tego z uśmiechem na twarzy, ale wtedy nie było mi za bardzo do śmiechu. Był strach. A w podświadomości to, że nie wiem, czy wrócę z tego Kataru. A jeśli tak, to kiedy. Na szczęście wróciłem i z biegiem czasu już jest wszystko w porządku. Mogę swobodnie o tym mówić.

Ale paszportu już nikomu pan nie odda?

- O nie, na pewno nie! To był pierwszy i ostatni raz, gdy zrobiłem coś takiego. Więcej już obcemu człowiekowi czy państwu nie zaufam na tyle, żeby oddać swój paszport. To jednak dokument tożsamości, który poza granicą jest najważniejszy. Dlatego przestrzegam wszystkich, żeby uczyli się na moich błędach.

Mówił pan - po powrocie z Kataru, że będzie próbował odzyskać pieniądze, które się panu należały. Coś w tej kwestii pan zdziałał?

- Próbowałem, ale w końcu machnąłem na to ręką. Prawnicy mi to odradzali, mówili, że to, co chciałbym odzyskać, jest praktycznie niemożliwe do odzyskania. Nie ma sensu się szarpać, zostawiłem to i zamknąłem ten rozdział.

Mam rozumieć, że w Katarze pana noga już nie postanie?

- To zależy, w jakim charakterze. Na urlop tam nie pojadę. Już Katar poznałem i raczej nic takiego nie może mnie zdziwić. A jako zawodnik? Czas pokaże, ale mam już prawie 39 lat, nie chce mi się - za przeproszeniem - ruszać d**y z Polski.

Przejdźmy więc do tego, co w piątek czeka drużynę Michaela Bieglera. Rywal Polaków to jedna wielka zagadka. Dla pana także?

- Katar to dziwny zespół. Kilku naturalizowanych zawodników plus trener Hiszpan.

Akceptuje pan w ogóle takie metody pozyskiwania zawodników do kadry?

- Ze względów sportowych można to zrozumieć. Poziom się podniósł. Grają dobrze na tych mistrzostwach. Wiadomo, że gdyby to była drużyna oparta tylko i wyłącznie na swoich zawodnikach, to raczej by z grupy nie wyszła. Patrząc zaś ze względów pozasportowych, nie jest to uczciwe wobec innych państw. Aczkolwiek, jak to mówią, kto bogatemu zabroni...

Gramy półfinał z gospodarzem turnieju, a to zawsze rodzi pewne obawy. Na przykład o czystość rywalizacji.

- Cóż, trzeba być przygotowanym na to, że sędziowie - a przede wszystkim kibice - nie będą po naszej stronie. Musimy być, jak do tej pory, skoncentrowani w obronie, a do tego bardzo mądrze grać w ataku. Żeby wygrać jedną bramką, musimy być lepsi w tym meczu o pięć-sześć bramek. Jeśli bowiem spotkanie będzie cały czas "na styku", to boję się, że może być coś ze strony sędziów. Jakieś gwizdki dla gospodarzy. I wtedy możemy ten mecz przegrać.

Miał pan okazję walczyć  w finale w 2007 roku, jak i w półfinale dwa lata później - z gospodarzami mundialu. Rzeczywiście można było wyczuć, że ściany pomagały Niemcom i Chorwatom?

- Tak, dało się to wyczuć. Może akurat nie w naszym finale z Niemcami, ale w ich półfinale z Francją. Widać było bardzo, jak sędziowie skrzywdzili francuską reprezentację. Ta zamiast walczyć o złoty medal z Polską, musiała grać tylko o brązowy. Z kolei w 2009 roku w Chorwacji graliśmy półfinał z Chorwatami. Spotkanie prowadziła para niemiecka (Frank Lemme i Bernd Ullrich - przyp. red.). Sędziowali przeciwko nam i to strasznie! Dlatego nie dało się tego meczu wygrać, choć graliśmy naprawdę jak równy z równym. Swoją drogą, tej niemieckiej pary już nie ma. Zostali później odsunięci za korupcję (znaleziono przy nich 50 tys. dolarów po spotkaniu w Moskwie; w 2010 r. zakończyli karierę - przyp. red.).

Jaką ma więc pan radę dla naszych kadrowiczów przed piątkowym półfinałem?

- Musi być jak najmniej spornych sytuacji, które sędziowie mogą gwizdać dla gospodarzy. Trzeba od początku meczu wybić Katarowi piłkę ręczną z głowy. Jestem optymistą, wierzę, że Polacy pokażą Katarczykom, gdzie jest ich miejsce w szeregu. Półfinał dla Kataru to i tak jest już wielki sukces.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×