Maciej Wojs: A panowie z gwizdkami swoje...

Rośnie w oczach nasz ligowy szczypiorniak. Rozrasta się powoli, acz systematycznie. I rósłby szybciej, sprawniej, gdyby nie sędziowska choroba, tocząca go od wewnątrz.

Maciej Wojs
Maciej Wojs

Kiedy na parkiecie nic się nie dzieje, gdy umiera już ostatnia nadzieja na emocje, do gry wchodzą Oni. Ratownicy. Wybawcy. Tylko Oni z podrzędnego meczu uczynią spektakl. Tylko Oni z nudnego spotkania stworzą produkt pierwszych lotów. Tylko Oni wstrzykną Ci dawkę adrenaliny, jakiej nie dostarczają nawet najładniejsze bramki. Chwała im. To są prawdziwi Bohaterowie. O czym mówiłbyś dziś Kibicu, gdyby nie ich decyzje?

Zacząłem prześmiewczo, ale starczy tego, bo sytuacja śmieszna nie jest. Pięknieje z dnia na dzień ten nasz krajowy szczypiorniak - oto do kraju ściągają kolejne gwiazdy, oto powstają nowe-stare, silne ośrodki piłki ręcznej (Szczecin, Zabrze), oto stare handballowe ikony z powodzeniem powstają z kolan i już wkrótce dołączą do piłkarskiej elity (Wybrzeże, Śląsk). Oto kluby przenoszą się do pięknych nowoczesnych hal, oto inne czekają na otwarcie własnych obiektów. Można by popaść w samozachwyt, targnąć się na teorię, że liga z roku na rok jest silniejsza.

To co z wierzchu wydaje się jednak piękne, odrzuca swym wnętrzem. Naszą ligę toczy choroba, zaraza najokrutniejsza z możliwych. I choć jest ona uleczalna, niewiele robi się, by pacjenta wykurować. Choroba, która sprawia, że nasze krajowe rozgrywki pozostają na poziomie tak marnym, jak kilka lat temu. I na nic tu Cupicie czy inne Nenadicie, które przyciągają rzesze na hale w całej Polsce.

Zawód sędziego to chleb ciężki, to stałe balansowanie na skraju trafnej i błędnej decyzji. Nie byłoby tu zbyt wiele do dywagacji, gdyby tych niecelnych strzałów było w każdym meczu no, powiedzmy, o pół mniej. Gdyby arbitrzy wtapiali się tło zawodów, pozostawali na drugim planie, nie wykraczali poza granicę. Gdyby nie "kradli" spektaklu.

Środowy mecz Powenu z Azotami zapowiadał się dość ciekawie. Z jednej strony rosnący w oczach klub z Zabrza, z drugiej aspirujący do brązu puławianie. A pomiędzy nimi Oni - Bohaterowie. Mecz jak mecz, walki nie brakowało (to nie szachy), ciągnięcia za koszulkę (to nie szachy!), wystarczy rzec: handball (mówiłem, że to nie szachy...). Mam spore obawy, czy prowadzący zawody panowie zostali przed wbiegnięciem na parkiet poinformowani, jaka to dyscyplina. Po ich decyzjach ciężko jednoznacznie odpowiedzieć.

Bo za co ta czerwona kartka dla Kuchczyńskiego (tam był w ogóle faul?), za co te bezsensowne wykluczenia? Dwanaście dwójek, czerwień. W meczu, w którym w Bundeslidze tych kar byłoby może... sześć? To sędziowie wytaczają pewien standard zawodów, to oni w pierwszych minutach pokazują granicę, po przekroczeniu której będą odsyłać zawodników na ławkę. To oni mają zachować spokój, kiedy zawodnicy skoczą sobie do gardeł. To oni mają trzymać nerwy na wodzy, stopować emocje, uspokoić, a nie nakręcać zawodników. Gdzie pojawia się problem? O ile gracze gotowi są do twardej i męskiej gry, o tyle sędziowie najczęściej przygotowani są do prowadzenia zawodów bezkontaktowych (może szachy?).

Nie chcę demonizować ich pracy, bo są przecież wyjątki. Zdarzają się mecze, kiedy powiedzieć możemy: dobre sędziowanie. Spotkanie w Zabrzu wtapia się jednak w przerażające tło poziomu pracy arbitrów na naszych parkietach. Kolejnego przypadku nie trzeba daleko szukać - vide sobotni mecz w Płocku.

Przerażają dwie kwestie. Pierwsza, to brak widocznej reakcji związku, brak jawnych ocen pracy arbitrów, brak poprawy ich pracy na przestrzeni ostatnich kilku sezonów. Brak informacji o zawieszeniach, degradacji do sędziowskiej niższej ligi. Druga, to fakt, że zabrzańska obsada będzie jednym z faworytów do prowadzenia majowych finałów. A tamtejsze "kwiatki" w przeciwieństwie do meczu w Zabrzu, nie pozostaną już bez echa.

Maciej Wojs

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×