Gwiazdy od kuchni: Sergio Aguero

- Marzę o tym, żeby kiedyś móc nazwać się najlepszym piłkarzem na świecie - mówi Sergio Aguero, snajper Manchesteru City oraz reprezentacji Argentyny. - Na razie tym kimś jest Leo Messi.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Niewiele ponad dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od stołecznego Buenos Aires leży miasto Quilmes, liczące dwieście trzydzieści tysięcy mieszkańców, z których spora część żyje w slumsach w dzielnicy Villa Itati. Przemoc i narkotyki są tam na porządku dziennym. Codzienne żniwa zbiera paco, czyli pasta stanowiąca produkt uboczny przy produkcji kokainy z domieszką różnych dziwnych substancji, takich jak nafta, amoniak, klej przemysłowy, węglan sodu, trutka na szczury czy... potłuczone szkło. Za parę groszy można przeżyć kilka minut haju i dorobić się nieodwracalnych uszkodzeń neuronów lub nawet pożegnać się z życiem. Miejscowe dzieciaki jednak kupują i palą ten specyfik hurtowo. - Dilerzy przyjeżdżają tutaj i od razu kierują swój wzrok na młodzież - mówi jeden z tubylców. - Sprzedają im działkę za peso, a jak ktoś się uzależni, to zaczyna dla nich pracować. Jeśli przy rozliczeniu brakuje choćby jednego woreczka, strzelają dzieciakowi w nogi lub od razu go zabijają. Całe rodziny wytwarzają paco w swoich domach, bo to często jedyny sposób, żeby zarobić jakieś pieniądze.
Młodzież traktuje niebezpieczny narkotyk jak lek na całe otaczające zło. Już po trzydziestu sekundach od pierwszego zaciągnięcia się następuje uczucie euforii i człowiek zapomina o wszystkich smutkach i żalach. Błogostan trwa jednak tylko przez pięć minut, a organizm szybko zaczyna się upominać o kolejne dawki. Silnie uzależnieni potrafią wypalać nawet po pięćdziesiąt działek dziennie. - Po raz pierwszy spróbowałam tego świństwa, kiedy miałam osiemnaście lat - opowiada Jeremia. - Haj jest szybki i intensywny, ale kończy się niemal natychmiast. To sprawia, że pozostaje niedosyt i jak najszybciej chce się przeżyć to uczucie jeszcze raz. Skutki uzależnienia od paco są opłakane. Pół roku zażywania narkotyku to jak wypalanie osiemdziesięciu papierosów dziennie przez dwadzieścia lat. - On żyje w innym świecie - dodaje Maria, matka chłopaka. - Musi spać na zewnątrz, jak pies, gdyż w przeciwnym wypadku wyniósłby z domu wszystko i sprzedał. Będąca już w podeszłym wieku Nina wyciąga z kieszeni kilka fotografii i pokazuje palcem: - Ten już nie żyje. I ten też. Ten natomiast został zastrzelony przez policję w zeszłym miesiącu, a ta dziewczyna zaginęła. Straciliśmy tyle pięknych dzieci przez to cholerstwo. Znaliśmy je od urodzenia i miały jeszcze tyle wspaniałych lat życia przed sobą.

Siedemnastoletnia Adriana Aguero i o dwa lata starszy Leonel Castillo wraz z malutką córeczką, Yesicą, przenieśli się w 1987 roku z leżącego pod Buenos Aires Tucuman do samej stolicy. Chłopak był utalentowanym piłkarzem, liczył że zrobi wielką karierę i sprawi, iż jego rodzinie uda wyrwać się z biedy. Panujący w kraju kryzys nie ułatwiał jednak zadania, a świeżo upieczony ojciec za grę w futbol otrzymywał tylko marne grosze i musiał dorabiać w piekarni. Gdy wylądował w klubie z Gonzalez Catan, Adriana zaszła w drugą ciążę. Para zamieszkiwała w nowo wybudowanym domu, ale w marcu 1988 roku region nawiedziła powódź, w związku z czym większość mieszkańców została ewakuowana do Buenos Aires. - Poziom wody wzrastał w zastraszającym tempie - wspomina kobieta. - Staraliśmy się sobie jakoś poradzić, ale to okazało się niemożliwe.

Po opuszczeniu lokum rodzina musiała spać na materacach w noclegowni, którą była po prostu sala lekcyjna w szkole. W pomieszczeniu panował niesamowity ścisk i hałas, a wkrótce okazało się, że ciąża Adriany jest zagrożona. Dziewczyna wylądowała w szpitalu im. Parmenio Teodulo Pinero i musiała w nim zostać prawie do rozwiązania. Gdy wody opadły, Leonel z Yesicą wrócili do Gonzalez Catan, lecz Adriana nie mogła do nich dołączyć. Musiała niemal cały czas leżeć w szpitalnym łóżku, gdyż istniała obawa, że jakakolwiek aktywność fizyczna wywoła przedwczesny poród. Partner odwiedzał ją codziennie pomiędzy szesnastą a siedemnastą. - Mogłabym leżeć przez cały dzień, gdybym wiedziała, że Leo tego dnia do mnie nie przyjdzie - opowiada Adriana. - Każde popołudnie spędzałam jednak na wyglądaniu przez okno i wypatrywaniu, czy już przyjechał. Przybywał każdego dnia. Nie pozwalali mu wchodzić do mojego pokoju, więc za każdym razem schodziłam z pierwszego piętra i wychodziliśmy do małego parku, który mieścił się na zewnątrz budynku.

Ojciec rodziny w czasie pobytu swej wybranki w klinice stał się niesłychanie zabieganym człowiekiem. Pracował, odwiedzał Adrianę w szpitalu oraz opiekował się malutką Yesicą. - Byłem zatrudniony w piekarni w Bernal i po zakończeniu pracy mogłem od razu jechać do szpitala, a dopiero potem do małej - mówi. - Często jednak najpierw udawałem się do Gonzalez Catan po Yesicę, a potem wspólnie jechaliśmy do szpitala. W ten sposób rodzina mogła spędzić ze sobą trochę czasu. Wielu mężczyzn takie zachowanie uważałoby za ogromne poświęcenie, lecz Leonel nigdy nie czuł się bohaterem. - Robiłem to co chciałem i to co powinienem, więc nie ma specjalnie nad czym się rozwodzić - dodaje.

W połowie dziewiątego miesiąca ciąży Adriana wreszcie mogła dołączyć do rodziny w Gonzalez Catan. Powrót do codziennych obowiązków sprawił jej wielką przyjemność, lecz nie nacieszyła się długo spokojem, gdyż 2 czerwca 1988 roku zaczęła odczuwać coraz bardziej regularne skurcze. Leo na wszelki wypadek poprosił w pracy o urlop, a kiedy skurcze stały się jeszcze intensywniejsze, para podjęła decyzję o wyjeździe do szpitala. Młodzieńcy nie mieli własnego samochodu, ani pieniędzy na podróż taksówką, więc drogę pokonali pociągiem oraz autobusem. Na dworze panował chłód - termometr wskazywał zaledwie niewiele ponad 3 stopnie Celsjusza. - Pomimo skurczów byłam spokojna - wspomina Adriana. - Pamiętam nawet, że przez całą drogę wcinałam churros. Leo wyglądał jednak na nieźle wystraszonego. Był tak zdenerwowany, że nie spojrzał nawet na gazetę, którą czytał siedzący obok nas mężczyzna. Gdyby to zrobił, mógłby zobaczyć wielki nagłówek o szczycie Reagan-Gorbaczow. Dowiedziałby się wtedy o propozycji argentyńskiego rządu wobec Wielkiej Brytanii, żeby po sześciu latach od wybuchu konfliktu na Południowym Atlantyku wznowić rozmowy. Przeczytałby również, że jeden dolar kosztował już trzy australe i dziewięćdziesiąt centavos.

Od przystanku autobusowego do szpitala trzeba było jeszcze kawałek drogi pokonać piechotą. Pod bramą Leonel zauważył strażnika. Podbiegł do niego i rzekł: - To moja żona. Właśnie zaczęła rodzić. Mężczyzna spojrzał na chłopaka jak na obłąkanego, gdyż obok niego nie było żadnej kobiety. - Szedł tak szybko, że zostawił mnie jakieś sto metrów za sobą - Adriana przywołuje tamte chwile z uśmiechem na ustach. - Nagle zauważyłam, że ktoś przy bramie gestykuluje w moją stronę. To był Leo. Stał obok ochroniarza i mnie poganiał.

Gdy młodzi dotarli wreszcie na odpowiednie piętro szpitala im. Parmenio Teodulo Pinero, Adriana została przyjęta na oddział, a Leo usadowił się w poczekalni. Ze względu na ułożenie dziecka, lekarz zaproponował dziewczynie poród ze wspomaganiem kleszczy, ale ona za żadne skarby nie chciała się na to zgodzić. Za dużo naczytała się o zagrożeniach, jakie za sobą niosła ta metoda. Zamiast tego wybrała dodatkowe nacięcia krocza i pogodzenie się z faktem, że dziecko może przyjść na świat ze złamanym obojczykiem.

Ważący prawie cztery i pół kilograma oraz mierzący pięćdziesiąt dziewięć centymetrów Sergio Leonel wydał z siebie pierwszy krzyk dokładnie o godzinie piętnastej dwadzieścia trzy. - Masz pięknego i zdrowego chłopca - powiedziała do Adriany położna. - Ten malec przyniesie ci szczęście - dodał lekarz chwilę po tym jak zapoznał się z przebiegiem ciąży dziewczyny. Młoda matka już wtedy pomyślała, że doktor miał rację, bo to musiał być naprawdę cud, że pomimo tylu przeciwności losu jej dziecko było całe i zdrowe. Chwilę później przy maluchu znalazł się również ojciec. Ze względu na młody wiek matki, rodzice mogli opuścić szpital jedynie po podpisaniu dokumentów przez jej pełnoletniego krewnego. Z tego samego powodu malutki Sergio nie mógł przyjąć nazwiska taty, więc został zarejestrowany w urzędzie jako Sergio Leonel Aguero.

Kiedy synek Adriany i Leonela miał dwa latka, rodzina przeniosła się do Florencio Varela, należącego podobnie jak Gonzalez Catan do prowincji Buenos Aires. Młodzi rodzice szybko zaprzyjaźnili się z sąsiadami - Chettimi. Najstarszego z familii, Jorge, mały Sergio traktował jak swego dziadka. To właśnie ten mężczyzna nadał chłopcu pseudonim, który zna dziś cały świat - "Kun". - Moi rodzice mówią, że gdy byłem dzieckiem, to w telewizji leciała kreskówka, której głównym bohaterem był jaskiniowiec, na którego wołano "Kum Kum" - opowiada gwiazdor Albicelestes. - Dziadek Jorge wkrótce zaczął nazywać mnie "Kunem", bo jedyne co byłem wówczas w stanie powiedzieć to "koo" lub "koom". Według innych opowieści wyglądałem dokładnie tak jak Kum Kum, miałem identyczną grzywkę i naśladowałem jego ruchy. Niezależnie jednak od prawdy, ksywka ta jest ze mną do dnia dzisiejszego.

W 1991 roku trzyletni Sergio zamieszkał wraz z rodzicami w małym domku na obrzeżach Los Eucaliptus, graniczącego z dystryktami Quilmes i Bernal. Okolica nie należała do najprzyjemniejszych, a warunki były zdecydowanie gorsze niż w Gonzalez Catan czy Florencio Varela. To oczywiście pokłosie kryzysu gospodarczego, który dopadł Argentynę w latach osiemdziesiątych. Krach poskutkował niewypłacalnością państwa, hiperinflacją oraz ogromnym spadkiem dochodów i PKB. Nie zmienił się za to najlepszy sposób na wyrwanie się z biedy, którym wciąż było zostanie zawodowym sportowcem. - Futbol jest tu dosłownie wszędzie - opowiada "Kun". - Sam zacząłem grać w bardzo młodym wieku. Prawda jest taka, że urodziłem się z piłką przy nodze. Wszystkiego nauczyłem się na ulicy. Każdego dnia w "budzie" kopaliśmy piłkę. Ulica to dobra szkoła gry, gdyż stając naprzeciw starszych uczysz się znosić kopnięcia lub ich unikać.
Sergio Aguero w barwach Manchesteru City Sergio Aguero w barwach Manchesteru City
W domu familii Aguero-Castillo na początku lat dziewięćdziesiątych się nie przelewało. Czasem lodówka była całkiem pusta i wtedy Adriana serwowała na obiad gotowany napar z ostrokrzewu paragwajskiego z chlebem. Smakowało nieszczególnie, ale chociaż napełniało żołądek. - Zdarzały się jednak dni, kiedy ojciec kompletnie nie miał pieniędzy na jedzenie - wspomina Sergio. - Wtedy kładliśmy się do łóżek głodni, mając nadzieję, że następnego dnia tata przyniesie coś z pracy. Bywało również tak, że rodzice nic nie jedli, żebyśmy my mogli coś zjeść. Kiedy przypominam sobie tamte popieprzone czasy, od razu mam w oczach łzy.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×