Clyde Drexler - chłopak z dobrego domu cz. III
- Przybycie na University of Houston było jak wyprowadzka do innego miasta - wspomina Clyde Drexler. - Teren uczelni jest ogromny. Jednocześnie znajdowałem się w domu i poza nim.
Kuguary trenowały i rozgrywały domowe spotkania w hali Hofheinz Pavilion. "The Glide" na pierwsze zajęcia z zespołem udał się bardzo pewny siebie i miał przed sobą jeden cel - grę w pierwszej piątce teamu prowadzonego przez Guya Lewisa. Wiedział co potrafi, bowiem latem miał okazję brać udział w sparingowych gierkach, na których pojawiło się również dwóch czołowych zawodników Cougars - Robert Williams oraz Larry Micheaux. Już po drugim treningu coach podszedł do Clyde'a i wypalił: - Wiesz, że będziesz starterem, prawda? Lewis znał się na swojej pracy jak mało kto. W 1980 roku miał na karku już prawie sześćdziesiąt wiosen, w tym grubo ponad dwadzieścia na stanowisku trenera koszykarskiej drużyny University of Houston. Jak na swój wiek czuł się znakomicie i twierdził, że pokonałby każdego ze swoich zawodników czy to w pojedynku na rękę, czy na parkiecie. Oprócz tego cechowało go jednak coś jeszcze - nie poddawał się presji tłumu. Gdy zaoferował Drexlerowi koszykarskie stypendium, zewsząd krytykowano go, że to marnotrawstwo pieniędzy. - To tylko dowodzi temu, jak często ludzie się mylą - mówi legendarny szkoleniowiec. - Clyde w liceum nie zyskał wielkiego rozgłosu, ale my wiedzieliśmy na co go stać w perspektywie czasu.
W całym sezonie 1980/81 Houston Cougars uzyskali bilans 21-9. W Konferencji Południowo-Zachodniej uplasowali się na drugim miejscu, tuż za zespołem Arkansas. Wygrali turniej konferencyjny, a w turnieju głównym NCAA odpadli już w pierwszej rundzie, ulegając 72-90 teamowi Villanova. "The Glide" notował średnio 11,9 punktu, 10,5 zbiórki, 2,6 asysty oraz 1,9 przechwytu. Na tablicach w zespole nie miał sobie równych, a lepszymi strzelcami byli tylko Robert Williams oraz Michael Young. Jego piętę achillesową stanowiły rzuty wolne, które wykonywał z marną, 59-procentową skutecznością. We wszystkich spotkaniach wybiegł na parkiet w pierwszej piątce. Ekipa pod wodzą Guya Lewisa spisywała się nieźle, ale zdecydowanie brakowało jej klasowego centra. Sytuacja ta miała się zmienić w kolejnych rozgrywkach za sprawą niejakiego Hakeema (chociaż wówczas jeszcze Akeema) Olajuwona rodem z Nigerii. Koleś na poważnie trenował basket od niedawna, ale wzrost ponad 210 centymetrów był jego niewątpliwym atutem.
- Po raz pierwszy spotkałem Drexlera chwilę po tym jak taksówka przywiozła mnie z lotniska wprost pod gabinet trenera Lewisa - wspomina Olajuwon. - Zespół na zewnątrz biegał okrążenia wokół boiska, a coach zaprowadził mnie tam i przedstawił wszystkim. Powtarzano mi jak bardzo wszyscy są zadowoleni z pozyskania Clyde'a, i że na pewno będzie mi się z nim dobrze współpracować. "The Glide" był członkiem tzw. komitetu powitalnego, który miał za zadanie pomóc nowemu koledze zaadaptować się w nowym środowisku. - Wydawało mi się, że mierzył 215 centymetrów przy wadze 85 kilo. Wyglądał jak struna - mówi "Szybowiec". - Był jeszcze nieco "drewnianym" zawodnikiem, ale cechowała go doskonała praca nóg. To pewnie dzięki temu, że sporo grał w piłkę nożną.
Drexler i Young po pierwszym roku na University of Houston nie próżnowali i wakacje wykorzystali głównie na trening siłowy. Ćwiczyli pod okiem sąsiada Michaela, Jessego Hursta, który w przeszłości pracował z graczami ligi NFL i cały sprzęt do ćwiczeń trzymał w swoim garażu. Lato 1981 roku młodzieńcy nazwali "obozem Hursta". Przyprowadzali do garażu kolegów z drużyny, ale serwowany przez Jessego program treningowy był tak ciężki, że każdy po jednej wizycie pasował. Clyde zaciskał jednak zęby i regularnie pojawiał się na treningach. Opłaciło się, gdyż jego wychudzone ciało nabrało wreszcie masy mięśniowej, tak przydatnej przecież podczas rywalizacji na najwyższym poziomie. Warunki do ćwiczeń były naprawdę ciężkie. W pomieszczeniu panował ponad czterdziestostopniowy upał, a po kilku minutach wyciskania sztangi brakowało świeżego powietrza. - Jeśli przetrwałeś sesję i nie zwymiotowałeś ani razu, byłeś kozakiem - wspomina "The Glide". - Jesse był prawdziwym twardzielem i miał naturę wojskowego. Gdy ty prawie umierałeś z bólu, on sobie spokojnie siedział i się z ciebie śmiał. Hurst nie tylko drwił z chłopaków mających problemy z dźwiganiem ciężarów, ale również motywował ich do ciężkiej pracy. Pilnował, żeby nikt się nie ociągał i jak tylko zobaczył, że ktoś odpoczywa pod ścianą, natychmiast go rugał: - Jeśli nie chcesz pracować, to nie przychodź do mojego garażu.