Leszek K. zatrzymany. Niecodzienne losy mistrza rajdów

Zdjęcie okładkowe artykułu: Newspix / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Leszek K.
Newspix / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Leszek K.
zdjęcie autora artykułu

W roku 2012 został zaatakowany przez chuliganów maczetą, cztery lata wcześniej jego rajdówka wypadła z trasy i zabiła dwóch kibiców w Czechach. Teraz Leszek K. ma problemy innego typu. Właśnie został zatrzymany na polecenie krakowskiej prokuratury.

Był lipiec 2017 roku, gdy Krzysztof Rutkowski rzucił poważnymi oskarżeniami w kierunku Leszka K. - kilkukrotnego rajdowego mistrza Polski, uczestnika rajdowych mistrzostw świata WRC, legendy polskiego motorsportu. Znany detektyw twierdził, że zgłosił się do niego świadek Krzysztof B., który miał mieć dowody na przestępczą działalność rajdowca.

Z informacji przekazanych przez B. wynikało, że K. działał w zorganizowanej grupie, która za pomocą tzw. słupów kupowała luksusowe samochody. Warte od 50 do 300 tys. euro.

Pojazdy miały trafiać do Polski za cenę netto, po czym były odsprzedawane do salonów, a po drodze osoby podające się za "słupy" przepadały. Efekt był taki, że nikt nie płacił za nie podatku i akcyzy.  - Jeśli auto kosztowało 100 tysięcy euro, to zarobek na nim wynosił 23 tys., czyli ponad 80 tysięcy złotych, bo VAT to 23 procent - mówił nam w 2017 roku Krzysztof Rutkowski.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: strzał w samo okienko! Komentator oszalał

K. na celowniku znanego detektywa

Krzysztof Rutkowski ustalił wówczas, że proceder dotyczył ok. 200 samochodów. Jako że ich cena była różna, nie da się jednoznacznie oszacować rzekomych strat Skarbu Państwa. Znany detektyw w 2017 roku poinformował o sprawie Centralne Biuro Śledcze Policji.

B., który zgłosił się do Rutkowskiego, był uczestnikiem całego procederu. W zeznaniach stwierdził, że grożono jemu jak i jego rodzinie. Firma należąca do znanego rajdowca miała pomagać w organizowaniu "słupów" i sprowadzać auta.

- Gdy to usłyszałem, włos mi się zjeżył na głowie. Wszystkie informacje, które przedstawiono na konferencji, są niezgodne z prawdą - odpowiadał na zarzuty Rutkowskiego były polski kierowca i zapowiadał wytoczenie mu procesu sądowego w związku z naruszeniem dóbr osobistych i zniesławieniem.

Po ponad czterech latach od tamtych wydarzeń, mamy ciąg dalszy sprawy. Jak poinformowało w środę radio RMF FM, Leszek K. został zatrzymany na polecenie Prokuratury Okręgowej w Krakowie. WP SportoweFakty ustaliły, że łącznie zatrzymano sześć osób. Za zarzucane czyny grozi im do 15 lat więzienia.

Rajdowiec w 2017 roku mówił, że "nie zna B." i "nie ma pojęcia, kto to jest". - Nie znam też zbyt dobrze agencji pana Rutkowskiego, ale z tego co wiem, nie należy ona do najtańszych. Zastanawia mnie więc, kto finansuje tę akcję. Mam nadzieję, że uda się to wyjaśnić, a także ustalić powód. Ja jestem do dyspozycji służb - zapowiadał były mistrz Polski.

Traumatyczny wypadek

Przed laty rajdowiec podbijał polskie trasy rajdowe. Był początek XXI wieku, gdy przeżywały one swoje najlepsze lata w naszym kraju. Z tego samego pokolenia wywodzi się chociażby Krzysztof Hołowczyc czy nieodżałowany Janusz Kulig. Zacięte pojedynki K. z Hołowczycem czy Kuligiem potrafiły oglądać na rajdowych oesach tysiące Polaków. Krakowianin zdobył cztery tytuły mistrzowskie (2002, 2004-2006).

Traumę przeżył w grudniu 2008 roku, gdy startował w Rajdzie Praskim w Czechach. Wówczas jego rajdówka wypadła z trasy i uderzyła w kibiców. Wprawdzie stali w niedozwolonym miejscu, ale K. musiał funkcjonować ze świadomością, że przyczynił się do śmierci dwóch osób - jedna zginęła na miejscu, druga w szpitalu. Trzy kolejne trafiły do szpitala, w tym 8-letnia dziewczynka.

Po doświadczeniach z Pragi rajdowiec potrzebował paru miesięcy przerwy w startach. Na odcinki specjalne powrócił w drugim kwartale 2009 roku.

Z czasem przekonał się, że kryzys w polskich rajdach dotyka również tych najlepszych i wielkie gwiazdy. W roku 2011, który okazał się ostatnim w jego profesjonalnej karierze, kibice zorganizowali zrzutkę na jego występ w Rajdzie Polski. On sam był przeciwny tej akcji. Nie wierzył w jej powodzenie. Być może też wielkiemu mistrzowi głupio było prosić fanów o pieniądze.

- Mamy paskudną sytuację gospodarczą. Nawet te firmy, które mają kasę, stosują politykę asekuracyjną. Ponadto nie napinam się już na to wszystko tak jak kiedyś. Jeżeli przychodzę na spotkanie z potencjalnym sponsorem, to po pięciu minutach wiem, czy dana osoba będzie moim partnerem w rozmowie, czy nie - tłumaczył K. w rozmowie z serwisem kdk.pl brak sponsorów w polskich rajdach.

Mógł zginąć od ciosów maczetą 

Kilka miesięcy później o K. znów zrobiło się głośno. Rajdowiec zauważył, jak młode osoby niszczą samochody zaparkowane w pobliżu siedziby jednej z firm w Modlniczce (wieś położona ok. 10 km od Krakowa). Postanowił im zwrócić uwagę, ruszył za nimi w pogoń. Nie miał pojęcia, że chuligani wyposażeni są w maczetę.

- Zobaczyłem dwóch ludzki w kapturach. Byłem przekonany, że samochód, który stał przed salonem został okradziony i ruszyłem za nimi w pościg. Po 300-400 metrach udało mi się ich dogonić - opowiadał K. w RMF FM przed kilkoma laty.

Jeden z mężczyzn ranił K. maczetą, zadając mu trzy ciosy. Rajdowiec został trafiony w ręce, nogi i okolice żeber. Zakrwawiony wrócił do swojego biura, a rany na szczęście nie były głębokie. Skończyło się na założeniu szwów w szpitalu.

- Ciężko nazwać to walką. Byłem bez jakichkolwiek szans. Nigdy nie miałem okazji spróbować walki z dwoma napastnikami z maczetami. Nie przypuszczałem, że dzisiejsi włamywacze noszą maczety - dodał K.

Jak się później okazało, napastnicy ukradli z jednego z samochodów 9 tys. zł. Nie udało się ich schwytać.

Czytaj także: Kto zostanie mistrzem F1? Oto możliwe scenariusze Gwiazdy milczą, w sieci wrze. "Nie śpiewaj dla morderców"

Źródło artykułu: