Medalistka olimpijska z 1980 roku zachwyca formą. "Cieszę się każdym treningiem"

Urszula Kielan wywalczyła srebro igrzysk w Moskwie. Mimo upływu lat nadal trenuje, zdobywa medale i nie zamierza przestać. - Dzisiaj sport to sama przyjemność. Bawię się nim, cieszę każdym treningiem. Chcę być sprawna i aktywna fizycznie - mówi.

Mateusz Puka
Mateusz Puka
Urszula Kielan Newspix / JACEK PRONDZYNSKI/FOTOPYK / Na zdjęciu: Urszula Kielan

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Ma pani 64 lata, w dorobku srebrny medal olimpijski z igrzysk w Moskwie w 1980 roku, a mimo to wciąż trenuje. Dlaczego?

Urszula Kielan, srebrna medalistka olimpijska z Moskwy z 1980 roku w skoku wzwyż: Nigdy nie skończę trenować. Dzisiaj sport to sama przyjemność. Bawię się nim, cieszę każdym treningiem. Chcę być sprawna i aktywna fizycznie. Medale traktuję jak nagrody za to, że ciągle jestem w formie. Nie mam reżimu treningowego.

Ostatnio została pani wicemistrzynią Europy w skoku wzwyż w kategorii do 65. roku życia, ma pani medal mistrzostw świata mastersów (rywalizacji dla sportowców powyżej 35. roku życia - przyp. red.). Sukcesy osiąga pani także w innych konkurencjach. Jak to możliwe?

Całe życie skakałam wzwyż, a teraz otworzyłam się na wszystkie inne konkurencje. Nie boję się nawet rzutu młotem czy oszczepem. Podczas mistrzostw Europy startowałam także w pięcioboju, bo bardzo polubiłam bieg przez płotki. Udało mi się pobić dwa rekordy Polski mastersów. W skoku wzwyż osiągnęłam wysokość 1,33 m, jak na mój wiek, to bardzo dobry wynik.

Jak przygotowuje się pani do kolejnych zawodów?

Na zawodach skaczę z tego, co pamiętam z dawnych lat, oraz co na sucho przygotuję sobie podczas treningów. Nie biegam wielkich dystansów, bo one już zupełnie zabiłyby moją skoczność i szybkość. Wymyśliłam własny sposób na trenowanie w moim wieku. Najlepsze, że gdziekolwiek się pojawiam, tam jestem mile widziana, a organizatorzy przypominają uczestnikom o moich wynikach z przeszłości.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: To nie jest fake. Szalona parada bramkarza

Skąd pomysł, by rzucać młotem?

To przypadek, bo na poprzednich mistrzostwach Europy zgłosiłam się do wieloboju, ale nikt nie powiedział mi, że chodziło o wielobój rzutowy, gdzie się rzuca oszczepem, młotem, ciężarkiem, dyskiem i pcha kulą.

Domyślam się, że nie wykonała pani tych rzutów dobrze technicznie. Które miejsce pani zajęła?

Stanęłam w kole z młotem i nie za bardzo wiedziałam, co mam tam zrobić. Nie wiedziałam jak stanąć, w którą stronę się kręcić i jak ułożyć ręce. Ostatecznie rzuciłam coś koło 19 metrów. Nie byłam najlepsza, ale ostatnia też nie. Poziom naprawdę jest wysoki, bo ludzie specjalizują się w swoich konkurencjach.

Pewnie niewielu byłych profesjonalnych sportowców jest w stanie utrzymać wysoki poziom przez tyle lat.

Większość uczestników stanowią amatorzy, którzy byli blisko sportu, ale nie na tyle, by walczyć o medale. Wydaje mi się, że jestem jedyną medalistką olimpijską z dawnych lat, która wciąż jest w treningu. I która wciąż zdobywa medale.

Spotkała pani zawodników, z którymi rywalizowała jeszcze podczas zawodowej kariery?

Tak, zdarzało się. To wspaniałe spotkania, ściskamy się i wspominamy. Miło jest także spotkać zawodniczki z młodszych kategorii, które pamiętają, że pomogłam im w karierze.

Pojechała pani tylko na jedne igrzyska w Moskwie w 1980 roku, ale za to zdobyła tam srebrny medal. Żałuje pani, że kariera ułożyła się w ten sposób?

Miałam zaledwie 19 lat i byłam jedną z najmłodszych zawodniczek. Wspaniale zajęła się mną Irena Szewińska, która objęła mnie opieką, dzięki temu czułam się komfortowo. To była niezwykle serdeczna osoba i prawdziwa liderka reprezentacji. Srebro olimpijskie zdobyłam po zaledwie pięciu latach treningów. W 1980 roku liczyłam, że to dopiero początek moich wielkich sukcesów. Przegrałam ostatecznie tylko z moją idolką, Sarą Simeoni. Pokonałam nawet byłą rekordzistkę świata. Gdyby udał mi się skok na 1,97 m, to mogłam wrócić ze złotem.

Jak pani wspomina tamte - dość nietypowe - igrzyska?

To były najtrudniejsze zawody dla sportowców, a o medale - nawet pod nieobecność zawodników USA - było trudniej niż w normalnej sytuacji. A to dlatego, że Rosjanie postanowili, że medale mają zdobywać jedynie przedstawiciele ZSRR. Wszystko było pod to ułożone, a ze skali kombinacji zdałam sobie sprawę dopiero później.

Co ma pani na myśli?

Organizatorzy potrafili zbudzić nas o szóstej rano tylko po to, by potwierdzić start. Wiadomo, że chodziło im o utrudnienie nam regeneracji i zakłócenie przygotowań. Obowiązywał wówczas zakaz kontaktu z trenerami podczas konkursu. Oczywiście w Moskwie zakaz obowiązywał tylko rywali ZSRR, a gospodarze mogli robić, co chcieli. Słyszałam o przekrętach w innych konkurencjach, ale na szczęście w naszej pole manewru do nieczystych zagrań jest bardzo niewielkie. Pamiętam, że jako 19-latce trudno było mi znieść ciągłą inwigilację i opiekę służb. Praktycznie nic nie było wolno nam robić. Przez większość czasu byliśmy zamknięci w obrębie pokoju i hotelowego korytarza.

Chwilę później jednak zniknęła pani na długie lata z profesjonalnego sportu.

Niestety problemy z mięśniami sprawiły, że więcej czasu spędzałam w gabinetach lekarzy. Przeszłam operację kręgosłupa i uszkodziłam ścięgno Achillesa.

To cud, że po takich kontuzjach w ogóle udało się pani wrócić do wysokiej formy.

Zakończyłam karierę w 1992 roku, ale wcześniej zdążyłam wrócić na najwyższy poziom. Przed igrzyskami w Barcelonie skoczyłam 190 centymetrów, czyli zaledwie cztery centymetry niżej niż w Moskwie. Miałam jednak pecha, bo akurat wtedy poziom w tej konkurencji był w naszym kraju bardzo wysoki. Byłam czwarta w kolejce i igrzyska ostatecznie obejrzałam w telewizji. Chwilę później urodziłam pierwszego syna, potem kolejnych, skupiłam się na rodzinie.

Później znów zatęskniła pani za sportem?

Gdy oni sami zaczęli chodzić na zajęcia sportowe, przypomniałam sobie o mojej pasji. Kolega do mnie zadzwonił i spytał... czy jestem szczupła. Dbałam o siebie, więc chwilę później zaproponował mi, że wpisze mnie na listy startowe do mistrzostw Europy mastersów. I tak się znowu zaczęło.

Jak pani to robi, że unika kontuzji? 

Gdy po treningu poczuję zbyt duże zmęczenie, to odpuszczam kolejne dwa dni. Gdy czuję się dobrze, trenuję mocno, ale gdy coś zaboli, to staram się przeczekać i robić treningi zastępcze. Kontuzje zniszczyły mi pierwszą część kariery, więc nie pozwolę, by teraz też mi przeszkodziły.

Wyobraża sobie pani życie bez sportu?

Nawet gdy nie czuję się idealnie, nie odpowiada mi siedzenie w domu. Wolę pójść do znajomych i poruszać się z nimi. Zawsze zrobię jakiś rozruch, albo pogram w koszykówkę. Najczęściej trenuję na Legii z trenerem mojego syna, który często na rozgrzewkę urządza nam koszykówkę zapaśniczą. Po skoku wzwyż została mi dobra celność.

Ma pani trzech synów i każdy z nich związał się ze sportem.

Rzeczywiście: jeden jest zapaśnikiem, drugi uprawia sumo, a trzeci judo. Do dzisiaj żałuję, że żaden nie poleciał na igrzyska. Najbliżej był Rafał (Krajewski - dop. aut.), ale zabrakło mu jednego punktu do kwalifikacji na Tokio. Walczy w zapasach w wadze do 130 kilogramów, mocno trenował, ale w Polsce nie ma żadnego wartościowego sparingpartnera. Przez sześć lat zdobywał złoto na mistrzostwach Polski, ale brak rywala sprawia, że nie może się szybciej rozwijać. Został mistrzem świata na igrzyskach wojskowych. Trzymam kciuki, bo wciąż nie zakończył kariery.

Wasz dom jest więc bardzo sportowy. Potraficie rozmawiać o czymś poza sportem?

Nasze mieszkanie wygląda trochę jak muzeum sportu. Na niemal każdej ścianie wisi pełno medali i to nawet nie moich, a właśnie moich synów. Większość moich jest schowana na strychu, a honorowe miejsce ma tylko ten olimpijski. Zaznaczam, że nigdy nie wywierałam na nich presji, ale widocznie musiałam ich po prostu zarazić miłością do sportu.

Próbują pani dorównać?

Zwłaszcza na początku każdy z nich zarzekał się, że osiągnie więcej niż ja. Marzyli o złocie olimpijskim, ale szybko zrozumieli, że nie jest to takie łatwe zadanie. Wierzę jednak, że Rafał nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W najgorszym razie wciąż będziemy mieli jeden medal olimpijski w rodzinie.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
Mówiło się o buncie. Czy to koniec problemów?
Piszczek o "Lewym": Mogą się obruszyć

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×